Podekscytowani wstaliśmy dzisiaj przed 8 rano i zjedliśmy śniadanie. Postanowiliśmy się rozdzielić. Paulina została na kempingu pakować cały majdan, a Andrzej pojechał na lotnisko odebrać samochód. Na lotnisko dojechałem przed 10, ale samochód nie był jeszcze gotowy i w sumie musiałem czekać godzinę. Wypełniłem wszystkie papierki, oglądnąłem film instruktarzowy (jak rozkładać łóżko, kuchenkę, gdzie wszystko jest w samochodzie, jak załączać napęd na cztery koła itp.) i w końcu odebrałem kluczyki. Sprawdziłem jeszcze samochód i ruszyłem po Paulinę. Do tej pory wszystkie samochody którymi jeździliśmy były z automatyczną skrzynią biegów. Trochę to rozleniwia. Nasza Toyota była z ręczną. Jak tylko przyszło do pierwszego zatrzymania, to samochód mi zgasł... Zapomniałem wcisnąć sprzęgła ;) Przestawienie się na ręczną skrzynię nie trwało długo. Na kemping dojechałem około południa. Paulina siedziała jak na szpilkach i martwiła się że coś jest nie tak. Jak tylko zobaczyła nasz nowy samochód od razu na twarzy pojawił się szeroki banan, który jej nie schodził do końca dnia. Spakowaliśmy się i pojechaliśmy jeszcze do sklepu uzupełnić zapasy jedzenia. W drogę ruszyliśmy wczesnym popołudniem. Do naszego dzisiejszego celu, Flinders Ranges, mieliśmy jakieś 450 km. Z razji tego że samochód dużo palił, staraliśmy się jechać „ekonomicznie” (czyli jedyne 15l/100km – 4.5l V8 trzeba czymś wykarmić – szczęście że do diesel i ma dwa baki po 90l każdy, więc będziemy w stanie przejechać jakieś 1200km bez tankowania). Do parku dojechaliśmy wieczorem. Nie było sensu wjeżdżać, więc postanowiliśmy przenocować tuż przed parkiem na miejscu piknikowym. Rozłożyliśmy samochód i zaczęliśmy urządzać się w samochodzie. Schowaliśmy rzeczy które nie będą nam potrzebne pod siedzenia. W końcu mogliśmy się wziąć za gotowanie obiadu (znowu makaron z sosem pomidorowym... i tak przez następne 10 dni... mniam :/). Spać poszliśmy około 23.