Przed 8 rano byliśmy już po śniadaniu. Podjechaliśmy na drugą stronę Parku gdzie zaczynał się pieszy szlak do wodospadu. Na tablicy była informacja że szlak jest średnio trudny i że powinno nam to zając godzinę w jedną stronę. Wzięliśmy ze sobą tylko aparat. Ścieżka była dość wąska więc szliśmy jeden za drugim. Jak już weszliśmy głębiej w las w pewnym momencie zrobiło się tak głoś no że jak chcieliśmy rozmawiać trzeba było stanąć i odwrócić sie twarzą w twarz. Normalnie jak na jarmarku. Niestety nie udało się nam zidentyfikować co za stwory wydawały takie dźwięki. Na pewno było ich dużo i były małe. Ostatni odcinek szlaku, jakieś 200 metrów, pokonaliśmy pod górkę po wielkich głazach, więc trzeba było ostrożnie wybierać którędy się szło. Zaczęło się robić parno. Słońce docierało na spód lasu, ale nie było żadnego wiaterku więc zaczynało znowu z nas ciec. Widok który ujrzeliśmy był tego wart. Wodospad miał jakieś 100 metrów wysokości. Dookoła wysokie klify i las. Po prostu sielanka. Posiedzieliśmy tam chwilkę bo wiał lekki wiaterek od wodospadu więc było bardzo przyjemnie. W drodze powrotnej przechodziliśmy przez malutką polankę na którą świeciło słońce. Miejsce wydawało się idealne aby na słońcu wygrzewał się wąż albo jakaś jaszczurka. Jak weszliśmy na środek coś się gwałtownie poruszyło i zniknęło w krzakach. Andrzej stanął jak wryty. Prawie dostał zawału:) Była to ta sama duża jaszczurka którą widzieliśmy poprzedniego dnia na polu namiotowym. Po drodze minęliśmy też roboli którzy naprawiali szlak. Mieliśmy szczęście bo na czas napraw był on zamknięty. Kiedy wróciliśmy do samochodu przepraliśmy koszulki na suche i pojechaliśmy na wschodnie wybrzeże do Byron Bay i do latarni, która jest najbardziej wysuniętym na wschód miejscem w Australii. Z Byron Bay pojechaliśmy dalej na południe, za miejscowość Coffs Harbour do Hat Head National Park gdzie postanowiliśmy spędzić noc. Po drodze przejechaliśmy przez środek burzy. Lało tak mocno że prawie nie było widać drogi, a pioruny waliły kilkadziesiąt metrów od samochodu. Andrzejowi się podobało, ale Paulina była jakoś dziwnie wystraszona ;) Burza przeszła bardzo szybko. Po 15 minutach zaczęło się przecierać i zaczęło pokazywać się słońce. Na pole namiotowe dojechaliśmy ok 19. Na jego środku, na trawie było ok 10 kangurów, cała rodzinka. Zjedliśmy obiad, zrobiliśmy sobie popcorn, schowaliśmy się w samochodzie bo było pełno komarów i włączyliśmy film ;) W połowie filmu zrobiło się strasznie parno w samochodzie więc uchyliliśmy okna. Jak skończyliśmy oglądać film i zaczęliśmy się układać do snu, w samochodzie również było pełno komarów. Zamknęliśmy więc okna i wytłukliśmy je wszystkie i poszliśmy spać. Po jakimś czasie zrobiło się znowu parno i nie mogliśmy zasnąć. Ok 2 nad ranem wpadliśmy na genialny pomysł ;) Otworzyliśmy przeszklony dach z tyłu samochodu i ułożyliśmy Pauliny sarong na nim żeby nie wlatywały komary. Dopiero wtedy mogliśmy zasnąć (na szczęśnie w nocy nie padało więc nie musieliśmy zamykać dachu).