Po 8 przyszła do nas Nok i powiedziała, że dzisiaj jedzie odwiedzić wioski i możemy jechać z nią. Powiedziała też, ze zatrzymamy się na noc w jednej z nich. Bardzo się ucieszyliśmy z tej wiadomości, bo będziemy mieć okazję odwiedzić miejsca gdzie pewnie niewielu turystów dociera. Poszliśmy więc zjeść śniadanie, spakowaliśmy się i około 12 ruszyliśmy w drogę. Za nim wyjechaliśmy z Boun Tai szukaliśmy jeszcze cementu, potrzebnego do budowy toalet w wioskach, ale nigdzie nie mogliśmy go dostać. Oprócz nas, kierowcy i Nok jechały z nami jeszcze dwie dziewczyny, które również pracują przy tym programie. W pierwszej wiosce Nok poszła porozmawiać z nauczycielami, a my poszliśmy zobaczyć jak wyglądają klasy. Wyposażenie jest bardzo ubogie i generalnie jest w nich ciemno (nie ma prądu i okna są za małe i często zamknięte). Szkoła jest bardzo mała. Jest to jeden budynek z gankiem po jednej stronie, z którego wchodzi się do klas (w sumie było ich chyba 5). Dzieciaki (miały około 6 lat) z klasy z której nauczycielką rozmawiała Nok zaczęły bardzo nieśmiało wyglądać przez drzwi. Jak tylko się na nie spojrzeliśmy, z krzykiem chowały się do środka. Podeszliśmy więc bliżej i usiedliśmy na murku przed drzwiami. Dzieciaki zaczęły się przepychać żeby nas zobaczyć, ale żadne nie wychodziło z klasy. Co lepsi cwaniacy wypychali tych stojących w drzwiach. Ci wypchnięci z wrzaskiem uciekali do środka. Generalnie bardzo się uśmialiśmy. Andrzej kucnął za rogiem przy drzwiach i tylko jak jakieś dziecko się pojawiło próbował je łaskotać. Po jakimś czasie maludy przyzwyczaiły się do naszej obecności, śmielej stawały na zewnątrz klasy i przyglądały się nam. Wszystkie były umorusane i zasmarkane ze świecami wystającymi z nosa i w brudnych i podartych ubraniach, ale wszystkie były uśmiechnięte i szczęśliwe. Jak Nok skończyła rozmawiać z nauczycielką, pożegnaliśmy się z dziećmi i pojechaliśmy dalej. Po drodze jedna z dziewczyn została w jednej z wiosek i wieczorem będzie miała spotkanie ze starszyzną wioski, żeby omówić plan działania na następny rok. My pojechaliśmy dalej i zatrzymywaliśmy się jeszcze w kilku szkołach. Późnym popołudniem dojechaliśmy do wioski w której będziemy nocować. Organizacja, w której pracuje Nok, ma tutaj swój dom i w nim spędzimy noc. Nok poszła porozmawiać z ludźmi w wiosce a my poszliśmy na spacer. Czuć było, że jesteśmy daleko od wszystkich szlaków turystycznych i wszystko jest prawdziwe, a nie na pokaz. Widzieliśmy matki z małymi dziećmi noszonymi na plecach i przewiązanymi chustami (to akurat nie nowość). Matki, które karmiły jeszcze swoje dzieci piersią, chodziły z odkrytym biustem. Później dowiedzieliśmy się, że jest to oznaka dumy i miłości do dziecka. Jeżeli zasłoniły by biust oznaczałoby to że wstydzą się swojego dziecka i go nie kochają. W kilku bardziej centralnych miejscach wioski, były krany z bieżącą wodą (nie we wszystkich wioskach jest bieżąca woda). Służyły one za pralnię i zbiorowy prysznic, a co za tym idzie miejsce spotkań towarzyskich. Kobiety myły się przy nich zawinięte w sarong, a mężczyźni w majtkach (takie wioskowe prysznice też już widzieliśmy wokół Phongsaly). Jak przechodziliśmy przez wioskę czuliśmy, że wszyscy odprowadzają nas wzrokiem. Nad rzeką usiedliśmy sobie i patrzeliśmy na słońce które chowało się za góry, które z kolei rzucały cień na pola ryżowe, nad którymi unosiła się już wieczorna mgła. Podobnie jak w innych miejscach, tak i tutaj na rzece były zbudowane niewielkie tamy z kamieni, które kierowały wodę na małe turbiny (były to chyba małe śruby od łódek), które produkowały prąd. Jest to znacznie tańsze niż spalinowe generatory. Za nim się ściemniło wróciliśmy do domu, usiedliśmy na zewnętrz i patrzeliśmy jak wioska zatapia się w czerń nocy. Jak tak sobie siedzieliśmy i jedliśmy orzechy ziemne zainteresowały się nami dzieci z pobliskiego domu. Były bardzo nieśmiałe i wszelkie próby zaproszenia ich do nas spełzły na niczym. W końcu jak po raz któryś Andrzej wyciągnął rękę z woreczkiem z orzechami pokazał, żeby dzieciaki sie poczęstowały, najmniejszy z nich (miał góra 4 lata i na plecach miał zawinięte w chustę jeszcze młodsze rodzeństwo) został wypchnięty. Z nieśmiałym uśmiechem i spuszczoną głową podszedł, wyciągnął rękę i ... zabrał cały woreczek z orzechami (a co się będzie chromolić), złożył ręce w podziękowaniu i wrócił do reszty dzieci. My spojrzeliśmy na siebie i się roześmialiśmy. Nie spodziewaliśmy się takiego obrotu sprawy. Na dworze zrobiło się już całkiem ciemno. Niebo było rozgwieżdżone, a ze szpar między domowymi deskami błyskały płomienie ognisk w kuchniach. Nok przyszła po nas i poszliśmy do jednego z domostw zjeść obiad. Tam dostaliśmy wrzątek i zjedliśmy nasze zupki. Powiedziała nam, że jest to jej ulubiona wioska i będzie jej brakować kontaktu z tymi ludźmi (Nok kończy pracę tutaj 26 listopada). Około 6 lat temu wioska ta przeniosła się z wyżej położonych regionów, po długich namowach lokalnych władz. Teraz mieszkańcy mówią, że gdyby wiedzieli, że życie niżej, bliżej rzeki i płaskich terenów będzie o tyle łatwiejsze przenieśli by się dużo wcześniej. W sumie mieszka tutaj jakieś 200 osób. Wszyscy bardzo chętnie współpracują razem przy rozwoju wioski i są bardzo zjednoczeni (niektóre wioski są bardziej podzielone i współpraca nie układa się tak dobrze). Po obiedzie usiedliśmy z całą rodziną w kuchni i patrzeliśmy jak ludzie się krzątają. Jedna z kobiet miała ze sobą kłębki bawełny i kręciła z nich nić (ręką o udo rozkręcała motek z włóczką, który później wirował w powietrzu a dłońmi rozciągała bawełnę, formując nić). Szło to jej błyskawicznie. Z tych nici będą później tkać materiał, który będzie ręcznie barwiony na różne kolory i będą szyte ich tradycyjne ubrania, w których często chodzą na co dzień. Na dworze było słychać krzyk nawołujący do przyjścia na spotkanie. Po chwili Nok spytała się nas czy byśmy nie chcieli iść z nią na spotkanie z mężczyznami z wioski, na którym będą omawiać potrzeby wioski i plan na przyszły rok (w tym samym czasie kobiety miały swoje osobne spotkanie). Poszliśmy więc do jednego z większych domów. Tam pomału zaczęli się schodzić mężczyźni. Na środku stały dwa kaganki. Później pojawiły się dwa czajniki z gorącą herbatą i kilka szklanek, które krążyły po zebranych. Niespecjalnie mogliśmy coś wywnioskować z rozmów, ale od czasu do czasu Nok coś nam tłumaczyła. W sumie Nok też nie wszystko rozumiała, bo część rozmów odbywała się w wioskowym dialekcie. Z ponad 30 mężczyzn głównie wypowiadało się maksymalnie 5 osób (syn wodza wioski, wojskowy, nauczyciel i paru innych). Mówili oni m.in. że szkoła ma za mało podręczników (1 na 3 dzieci), pytali o witaminy bo ich dieta jest bardzo uboga, pytali też czy jest jakieś lekarstwo, żeby zmniejszyć rosnącą liczbę rodzących się dzieci. W połowie spotkania zaczęło się przerzedzać i została tylko garstka ludzi (okazało się, że to pora filmu w telewizji). Po spotkaniu zostaliśmy poczęstowani lokalnym Lao Lao. Tutaj też tradycyjnie trzeba wypić na dwie nóżki. Jednak tutejszy bimber był chyba najgorszy jaki piliśmy. Mimo wszystko po wypiciu mieliśmy kamienne twarze, za to lokalsi strasznie się krzywili i prychali. Po kilku rundach podziękowaliśmy za poczęstunek i udaliśmy sie na spoczynek. Po drodze zaszliśmy jeszcze do jednego z dwóch domów, w których był jeden z dwóch telewizorów w wiosce. Tam pokój był wypełniony po brzegi. Wszyscy siedzieli na ziemi ze wzrokiem wklejonym w ekran. Część ludzi zaczęła lekko przysypiać, ale twardo siedzieli do końca filmu, mimo, że jutro muszą wcześnie wstać do roboty. Później śmialiśmy się z Nok, że powinni mieć więcej telewizorów w wiosce, żeby się tak nie nudzili wieczorami i to by pewnie wpłynęło na liczbę urodzin nowych dzieci.