Dzisiaj mieliśmy trochę luźniejszy dzień. Po śniadaniu poszliśmy na spacer po okolicy. Dookoła, na wzgórzach, niestety, widać sporo plantacji drzew kauczukowych założonych przez Chińczyków. Lokalna ludność specjalnie pożytku z tego nie ma, a wręcz przeciwnie. Drzewa kauczukowe ponoć piją strasznie dużo wody, więc cierpi na tym inna roślinność i uprawy. Około południa znaleźliśmy małą chatkę położoną między polami ryżowymi. Tam zatrzymaliśmy się na mały piknik i poleserowaliśmy sobie podziwiając widoki. Około 16 wróciliśmy do domu, zrobiliśmy sobie herbaty i czekaliśmy aż Nok wróci z pracy. Czekaliśmy na nią aż do wieczora, bo miała coś więcej do zrobienia i zdążyliśmy w tym czasie porządnie zgłodnieć. Na obiad poszliśmy do pobliskiej restauracji, która serwowała coś w rodzaju Steam Boat. Po środku stołu była dziura, w którą pani wsadziła gliniany garnek z węglem drzewnym. Na to postawiona została patelnia, kształtem przypominająca miskę ułożoną dnem do góry. Boki tej patelni były ponacinane a rant wygięty tak, żeby mieściła się tam woda. Na górze tej patelni smażyliśmy sobie bardzo smaczną wołowinę, a w wodzie gotowało się zielsko makaron i soja. Mięso maczaliśmy w bardzo smacznym sosie z orzechów ziemnych, trochę papryczek chili, soi i innych (niestety) nie znanych przypraw. Wszystko to zapijaliśmy zimnym Beer Lao. Po prostu niebo w gębie. Reszta wieczoru upłynęła na miłych rozmowach. Nok zakomunikowała nam też, że jutro prawdopodobnie pojedzie odwiedzić wioski, którymi się zajmuje i będziemy mogli pojechać z nią, ale wszystko się wyjaśni rano. Dzisiejszej nocy uzbroiliśmy się w zatyczki do uszu, więc w miarę dało się spać.