Dzisiaj wstaliśmy przed 7 i po śniadaniu poszliśmy nad rzekę sprawdzić, czy odpływają dzisiaj jakieś łódki do Hat Sa. Okazało się, że mamy szczęście, bo o 9 odpływa jedna. Kupiliśmy więc bilet i wróciliśmy do guesthousu spakować manele. Na dowidzenia, nasz gospodarz Say dał nam namiary na jego rodzinną wioskę i powiedział, że jak będziemy mieć czas to mamy tam pojechać i będziemy mogli spać u jego rodziców. Podziękowaliśmy bardzo za gościnę i jak spytaliśmy się ile jesteśmy winni za nasz pobyt, Say powiedział, że płacimy tylko za nocleg. Powiedzieliśmy jemu żeby się nie wygłupiał, tylko powiedział ile mamy zapłacić. Po krótkiej próbie perswazji w końcu ustąpił. Nad rzeką wsiedliśmy do łódki i czekaliśmy aż w końcu się załaduje i będzie gotowa do odpłynięcia. Ranek był bardzo piękny z nisko wiszącymi chmurami. Jakoś po 9 popłynęliśmy na drugą stronę rzeki załadować dobrze ponad 20 baniaków 20 litrowych z wódką ryżową. Poczuliśmy się trochę pewniej, bo w końcu ładunek jest dość cenny więc powinniśmy dotrzeć do celu bez uszczerbku na zdrowiu. Krótko potem ruszyliśmy w górę rzeki. W sumie oprócz nas i sternika na łódce było jeszcze dwóch kolesi i trzy świnie. Około południa chmury podniosły się kompletnie i zrobiło się całkiem ciepło. W połowie drogi lekko ogłuchliśmy od ryku silnika i jakoś nie było nadziei na poprawę sytuacji aż do Hat Sa. Po drodze musieliśmy pokonać całkiem sporo stromych kaskad wodnych. Mimo że była pora sucha, wydawało się, że łódka ledwo dawała sobie radę (ciekawe jak sobie radzi w czasie pory deszczowej). Mijaliśmy też sporo wiosek tuż nad rzeką, dużo bawołów kąpiących się w wodzie i dzieciaków. Do Hat Sa dopłynęliśmy o 16. Zapłaciliśmy i podziękowaliśmy naszemu sternikowi i poszliśmy rozejrzeć się czy jest jakoś transport do Phongsaly. Po krótkim rozpoznaniu okazało się, ze jesteśmy uziemieni do jutro i trzeba będzie poszukać jakiegoś noclegu. Andrzej został więc z bagażami, a Paulina poszła szukać jakiegoś pokoju. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, ze nie będzie lekko bo nigdzie nie było widać żadnych guesthousów. Ni z tego ni z owego do Pauliny zagadał jakiś koleś czy potrzebujemy pomocy. Okazało się, że jest to przewodnik (i chyba jedyna osoba mówiąca tutaj po angielsku), który ma ze sobą grupkę trojga Włochów którzy zajmują jedyne trzy pokoje w jedynym guesthousie w Hat Sa. Powiedział nam jednak, że spróbuje zagadać z lokalsami, czy ktoś nie przygarnie nas na jedną noc. Po długich pertraktacjach i paru wypitych piwkach okazało się, że nic z tego nie wyjdzie. Yai zaproponował więc, że jedynym rozwiązaniem będzie jak on odda nam swój pokój i zamiast tego prześpi się gdzieś indziej, bo jemu będzie łatwiej się dogadać. I tak też zrobiliśmy. Po zrzuceniu bagaży poszliśmy zjeść obiad, bo od śniadania jedliśmy tylko smażone banany. W knajpie udało nam się zamówić po smażonym ryżu z warzywami i mięsem. Porcje były gigantyczne, więc Andrzej w efekcie musiał zjeść dodatkowo połowę porcji Pauliny. Najedzeni wróciliśmy do pokoju. Później zostaliśmy zaproszeni przez Yai’a i właścicieli guesthousu na piwo. Nie obyło się też bez czegoś do jedzenia i degustacji Lao Lao (ryżowego bimbru). Po miłych pogaduchach, rozgrzani ryżówką poszliśmy spać.