Wczoraj udało nam się dowiedzieć, że autobus z Lao Cai do Lai Chau przejeżdża przez Sape około 7.30. Na skrzyżowaniu, gdzie można złapać ten autobus byliśmy krótko po 7. I całe szczęście, bo autobus już tam był. Dostaliśmy dwa ostatnie miejsca, w ostatnim rzędzie, co oznaczało, że będzie nami rzucać i prawdopodobnie będziemy cali zakurzeni. Jak tylko usiedliśmy, wszyscy ludzie w autobusie zaczęli się na nas gapić. Grzecznie powiedzieliśmy więc dzień dobry. Tylko jeden facet w rzędzie przed nami nie przestał się patrzeć na Paulinę. I tak zostało prawie to samego Lai Chau (cud, że koleś nie dostał skrętu szyi), ale był uprzejmy i „opiekował” się nami (otwierał i zamykał okno kiedy było trzeba). Po drodze kilka osób wymiotowało do woreczków plastikowych, które tradycyjnie lądowały za oknem, z innymi odpadkami. Pan który siedział tuż przed nami miał bardzo nieświeży oddech i uparcie miał usta otwarte (z ulgą patrzeliśmy jak wysiadał pod koniec drogi – szkoda, że nie wcześniej). Miejsc siedzących w autobusie było chyba 20, ale w szczytowym momencie naliczyliśmy 31 osób. Droga do Lai Chau była bardzo piękna i malownicza. W sporej części nie było asfaltu więc na miejsce dojechaliśmy cali zakurzeni. Na dworcu przesiedliśmy się do autobusu, którym dojedziemy do samego Dien Bien Phu. Musieliśmy jednak poczekać ponad godzinę za nim się on zapełnił. W drogę ruszyliśmy po 12. Przez pierwsze kilka kilometrów droga była całkiem niezła. Dalej jednak przez następne 6 godzin jechaliśmy po nieutwardzonych drogach. Później dowiedzieliśmy się, że wjechaliśmy w rejon gdzie jest budowana największa tama w Południowowschodniej Azji. Z racji tego projektu przesiedlonych zostało ponad 91 tyś ludzi. Większość z nich to różne mniejszości etniczne, w większości Thai, którzy trudnili się uprawą ryżu w dolinie rzeki Da. W miejscach do których część z nich przesiedlono nie zapewniono im podobnych warunków do życia. Budowana jest również cała nowa infrastruktura drogowa (mosty, drogi). Z autobusu mogliśmy oglądać jak postępują prace. Widać było, że to kolosalne przedsięwzięcie. Po drodze kierowca kilka razy niespecjalnie wiedział w którą drogę skręcić, bo nie było żadnych znaków. Wjechaliśmy też do jednej z nowych wiosek żeby dostarczyć jakiś towar. Wyjechać z niej też nie było łatwo. Kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, w końcu wjechaliśmy na asfalt. W Dein Bien Phu byliśmy dobrze po 20. Tam udało nam się znaleźć jakiś guesthouse blisko dworca autobusowego. Po zameldowaniu się poszliśmy na obiad i później udaliśmy się na degustację lokalnie robionego piwa ryżowego (Bia Hoi). Piwo podawane jest zimne, w butelkach po litrowej Coka Coli. Smak ma dość delikatny i wchodzi jak lemoniada (bardzo nam smakowało). Po degustacji poszliśmy spać, żeby nasze wytrzęsione cztery litery trochę odpoczęły.