Do Da Nang dojechaliśmy przed 15. Z dworca kolejowego poszliśmy pieszo w kierunku dworca autobusowego, skąd miały odjeżdżać lokalne autobusy do Hoi An. Ponieważ mapa w naszym przewodniku obejmowała tylko centrum Da Nang po drodze pytaliśmy się lokalnych o drogę. I to był błąd. W sumie straciliśmy dobrą godziną i w efekcie zrobiliśmy kółko. W końcu jakiś chłopak zaprowadził nas na właściwy przystanek, który okazał się być tylko 10 minut pieszo od dworca kolejowego. Na przystanku było sporo ludzi. Kilka osób zagadało do nas gdzie jedziemy i podpowiedziało nam, że cena do Hoi An to 10 tyś dong od osoby (co zgadzało się z przewodnikiem). Po kilku minutach podjechał autobus więc się zapakowaliśmy. Po chwili podeszła pani konduktor i zaśpiewała nam cenę 20 tyś od osoby. Więc zaczęliśmy się ostro targować. Pani była bardzo niesympatyczna i opryskliwa i uparcie chciała z nas zedrzeć pieniądze. Mówiła, że musimy zapłacić więcej bo mamy duże plecaki. To jej odpowiedzieliśmy, że inni mają worki z ryżem i płacą tyle samo, ale to pani jakoś nie przekonało. Po dobrych 10 minutach stanęło na 15 tyś od osoby. W sumie było to nasze pierwsze tak niemiłe doświadczenie w Wietnamie, ale nie byliśmy zaskoczeni, bo wiele osób nam mówiło, że takie sytuacje nie należą do rzadkości (czasem mogę się nawet skończyć wyrzuceniem z autobusu). Do Hoi An dojechaliśmy już jak zaczęło się ściemniać. Na dworcu zagadało do nas dwóch kierowców xe om czyli taksówki motoru (skuter z kierowcą plus jeden pasażer). Powiedział, że za 5 tyś od osoby zawiezie nas gdzie będziemy chcieli, więc się zgodziliśmy. Podjechaliśmy do jednego z hoteli niedaleko rzeki w centrum miasta. Tam za pokój chcieli $13 więc postanowiliśmy się przejść i poszukać czegoś tańszego. Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy nocleg za $8 za noc, w sympatycznym hotelu trochę oddalonym od centrum (5 minut spaceru). Zrzuciliśmy więc plecaki i poszliśmy zjeść obiad. Spać poszliśmy dość wcześnie.