Do Bangkoku dojechaliśmy przed 7 rano. Postanowiliśmy, że Paulina zostanie z bagażami na dworcu, a Andrzej pojedzie do ambasady Wietnamskiej odebrać nasze paszporty. Po dwóch godzinach Andrzej był z powrotem. Udało nam się też kupić bilet na autobus do granicy na 10 więc nie marnowaliśmy więcej czasu. Na kilku stronach internetowych przeczytaliśmy, żeby wystrzegać się kupna biletów na autobus do Kambodży w biurach na ulicy Khao San Road, ponieważ to jeden wielki przekręt (szczegółowe informacje na http://www.talesofasia.com/cambodia-overland-bkksr.htm, zakładka „getting there”). Dlatego zdecydowaliśmy się zorganizować transport sami. Postaraliśmy się też o wizę elektroniczną (http://www.mfaic.gov.kh/, koszt $25 za wizę na 30 dni), żeby zaoszczędzić kłopotów na granicy (na przejściu w Poipet akceptują ją bez problemu). Wizę można też dostać od ręki na granicy, ale „dodatkowe” opłaty nie należą do rzadkości. I tak po 4 godzinach dojechaliśmy do granicy. Jak tylko wysiedliśmy z autobusu do naszych bagaży dorwali się tragarze, ale grzecznie im podziękowaliśmy, wzięliśmy nasze plecaki z powrotem i poszliśmy pieszo do granicy (nie wierzcie też kierowcom tuk tuków, to naprawdę jest tylko kilkaset metrów do przejścia i nie potrzeba transportu). Po drodze poszliśmy jeszcze do toalety, przed którą jacyś kolesie namawiali nas na załatwienie wizy (następny przekręt) i chcieli zobaczyć nasze paszporty. Zdecydowanie odmówiliśmy, więc w końcu odpuścili. Później przyczepił się do nas jakiś koleś, który zaoferował nam zajęcie się naszymi bagażami, podczas kiedy będziemy załatwiać formalności na granicy (mówił, że tak będzie lepiej, bo czasem są jakieś problemy na granicy i możemy dłużej czekać, więc bez bagaży będzie lżej – kolejny wałek, żeby wyciągnąć pieniądze, no i lepiej mieć bagaże cały czas przy sobie). Przed bramką po tajskiej stronie zagadaliśmy do jakiejś parki. Okazało się, że jadą w tym samym kierunku co my, więc postanowiliśmy razem poszukać transportu do Siem Reap, żeby rozłożyć koszty. Po tajskiej stronie poszło szybko i bez zająknięcia. Poszliśmy więc w kierunku Kambodżańskiej granicy. Ponieważ my mieliśmy wizę poszliśmy prosto do biura emigracyjnego (parka, z którą zagadaliśmy poszli po wizę, poszło bez problemu i szybko). Po drodze musieliśmy się zatrzymać przy jakimś punkcie medycznym i wypełnić krótki formularz. W biurze emigracyjnym podbili nam wizę (wcześniej trzeba wypełnić formularz wjazdowy) i byliśmy już w Kambodży. Zaraz za przejściem granicznym zaczepił nas ten sam koleś, który wcześniej chciał zaopiekować się naszym bagażem. Zaoferował nam darmowy przejazd na dworzec autobusowy skąd odjeżdżają autobusy do Siem Reap (tam jedziemy). Po lekturze informacji na stronie Talesofasia wiedzieliśmy co się święci. Tym razem gość bardzo nalegał, żebyśmy skorzystali z jego oferty bo to jedyny, bezproblemowy sposób dotarcia do Siem Reap (po szczegóły odsyłamy na wspomnianą stronę internetową – wszystkie informacje, które tam są zawarte potwierdziły się w 100% w rzeczywistości). Zaczęliśmy mu odmawiać i szliśmy dalej, koleś cały czas szedł za nami i nie dawał za wygraną. Za miejscem skąd odjeżdżają darmowe busy na dworzec, po prawej stronie stoją zaparkowane Toyoty Camry, którymi za $40 można dojechać do Siem Reap. I z nich skorzystaliśmy. Za nim jednak wsiedliśmy do samochodu, powiedzieliśmy kierowcy, że ma nas zabrać do wskazanego guesthouse w Siem Reap i że nie będziemy się przesiadać do żadnego tuk tuka po dojechaniu na miejsce. Kierowca powiedział, że oczywiście mamy rację i zawiezie nas gdzie mu powiemy. We czwórkę wsiedliśmy więc do samochodu i pojechaliśmy. Po drodze zatrzymaliśmy się na krótki postój. Po 2 godzinach dojechaliśmy na przedmieścia Siem Reap (po drodze spostrzegliśmy, że jakieś 90% samochodów to Toyoty, z czego jakieś 95% to Toyoty Camry). I tam samochód się zatrzymał przed hotelem, gdzie zaparkowane były tuk tuki. Kolejny wałek. Ponieważ nasz kierowca nie mówił za dobrze po angielsku, podszedł do nas jeden z gości od tuk tuka i powiedział, że został wprowadzony nowy przepis i taksówki nie mogę wjeżdżać do miasta. Jak wjadą to mogą dostać mandat. Jest to kolejny przekręt (wszystko na talesofasia). Tuk tuk ponoć jest za darmo (taaaa... nic nie jest za darmo!!!). Można im powiedzieć do którego guesthouse chce się jechać, ale kierowca z reguły wciska kit, że ten akurat jest zamknięty albo już nie ma pokoi i zawiezie cię do tego, który da mu za to kasę. My nawet nie wysiedliśmy z samochodu. Powiedzieliśmy, że wiemy że można taksówką dojechać tam gdzie chcemy i nie zapłacimy ani centa dopóki tam nie dojedziemy samochodem. Koleś próbował różnych wymówek, ale my twardo się nie ruszaliśmy z samochodu i byliśmy stanowczy. W końcu kierowca samochodu wsiadł z powrotem i pojechaliśmy dalej. Po chwili rozłożył jednak ręce, wyglądało tak, jakby nie wiedział dokąd jechać. Wyciągnęliśmy więc mapę z przewodnika i próbowaliśmy nawigować, ale mapa była dość kiepska. W końcu natrafiliśmy na jakąś białą twarz i spytaliśmy o drogę. Koleś pokierował nas w rejon gdzie jest sporo miejsc noclegowych do wyboru. Kierowca z widoczną ulgą przyjął fakt, że kończymy jazdę. Wzięliśmy plecaki z bagażnika, zapłaciliśmy za transport i dalej pieszo ruszyliśmy szukać pokoju. Na kilku głównych ulicach „turystycznego centrum” ceny były wyższe, weszliśmy więc w jedną z bocznych uliczek i znaleźliśmy całkiem przyjemny guesthouse, prowadzony przez bardzo miłą, lokalną rodzinkę. Wszędzie standardową ceną za pokój jest $6. Nam udało się zejść na $4,5. Po wejściu do pokoju wzięliśmy zasłużony prysznic (po prawie 30 godzinach podróży bardzo go potrzebowaliśmy). Później poszliśmy na obiad na lokalny market. Jutro zaczynamy zwiedzanie Angkor Wat. W czasie jak szukaliśmy noclego przypałętał się do nas chłopak i oferował tuk tuka na zwiedzanie świątyń. Początkowo nie chciało nam się z nim gadać bo chcieliśmy najpierw znaleźć pokój, ale w końcu zaczęliśmy się pytać o szczegóły. Ponieważ następne trzy dni spędzimy na zwiedzaniu Angkor Wat (teren na którym są świątynie jest naprawdę spory i dobrze tam mieć jakiś transport, żeby jak najwięcej zobaczyć) zgodziliśmy się na $10 za dzień. Umówiliśmy się na 5 rano żeby zacząć od wschodu słońca. Aha i jeszcze jedna sprawa – pieniądze. W Kambodży oficjalną walutą jest riel. Nie można go jednak w żadnym innym kraju kupić ani wymienić(jeżeli się go wywiezie to zostanie on jedynie pamiątką). Nie można ich też wypłacić w bankomacie (wbrew temu co niektórzy mówią), chyba że ma się konto w kambodżańskim banku z tutejszą kartą. Drugą oficjalną walutą jest dolar amerykański. Wszystkie bankomaty obsługujące międzynarodowe karty wypłacają właśnie tą walutę. Wszystkie ceny podawane są więc w dolarach, albo w rielach i trzeba się szybko nauczyć przeliczać te waluty, żeby za dużo nie stracić (coby było łatwiej w zachodniej części Kambodży można też używać baht, my jednak ograniczyliśmy się tylko do dolarów i riel). Generalnie są dwa kursy wymiany. Pierwszy, to ten który obowiązuje przy wymianie dolarów na riele w kantorach to 4200 riel do $1. Drugi, to ten obowiązujący we wszystkich sklepach, knajpach, marketach itp to 4000riel do $1. Aby stać się posiadaczem rieli można albo wymienić dolary, albo po prostu iść do sklepu i zapłacić w dolarach, wtedy najczęściej resztę dostanie się w rielach.