W piątek musieliśmy dostać się do Kuching. Postanowiliśmy popłynąć promem, ponieważ kosztował tyle samo co autobus (45 ringit od osoby) i był o połowę szybszy (4 godziny prom, 8 godzin autobus). W Kuching byliśmy po 15. Prom dopływał do terminalu sporo oddalonego od centrum. Nie było tam żadnego autobusu, więc musieliśmy złapać taksówkę (20 ringit) do centrum. Poprosiliśmy kierowcę, żeby podwiózł nas do Green Hill, ponieważ jest tam przynajmniej 10 różnych hoteli, guesthousów i hosteli więc na pewno coś znajdziemy w rozsądnej cenie. Pierwsze dwie noce zatrzymaliśmy się w Borneo B&B (40 ringit za pokój ze śniadaniem). Skontaktowaliśmy się też z dziewczynę z couchsurfing u której mieliśmy już wcześniej załatwiony pobyt od 1 sierpnia. W ten weekend odbywały się tutaj też regaty łodzi wiosłowych więc nabrzeże było pełne ludzi, a okoliczne ulice zamieniły się w bazar. Któregoś wieczoru poszliśmy na obiad do knajpy, która oferowała tzw. steamboat. Polega to na tym, że najpierw podchodzi się do bufetu gdzie nakłada się na talerz różnego rodzaju surowe mięsa (drób, wołowina, baranina w różnych zalewach), ryby i owoce morza. Następnie z talerzem wraca się do stoło. Na jego środku jest palnik z okrągłym, żeliwnym talerzem, który jest podgrzewany. Na nim samemu smaży się przyniesione jedzenie. Na środku talerza jest miska, także podgrzewana. Nalewa się do niej wody i można w niej gotować jarzyny i warzywa z innego bufetu np. razem z krewetkami, albo kulkami rybnymi albo z czymkolwiek innym. Bardzo nam się ta koncepcja podobała. No i chyba nie trzeba dodawać, że wszystko było bardzo dobre. Do bufetu można podchodzić dowolną ilość razy. Od osoby zapłaciliśmy 16 ringit. Nie jest to najtańsza opcja, ale napewno sprawia dużo satysfakcji.
W niedzielę czekaliśmy na odpowiedź od dziewczyny z cs, ale się nie doczekaliśmy (w sumie to pierwsze negatywne doświadczenie z cs). Postanowiliśmy przenieść się do innego guesthousu w którym spędziliśmy kolejne trzy noce. W Kuching jest sporo sklepów sprzedających wyroby wykonane przez rzeźbiarzy i innych artystów pochodzących z różnych, lokalnych plemion. W jednym sklepie dowiedzieliśmy się, że niestety młode pokolenie nie kwapi się do nauki rzemiosła i nie ma zbyt wielu nowych artystów. A szkoda bo niektóre wyroby są naprawdę ładne. Niestety przez następne dni nie wiele zobaczyliśmy. W sumie mogliśmy spędzić kilka dni więcej u Julka. No ale nic już z tym nie zrobimy. W środę 4 sierpnia lecimy do Singapuru.