Rano mieliśmy sporo czasu do odjazdu autobusu (na skrzyżowaniu niedaleko naszego b&b musimy być przed 13), więc nie było pośpiechu. Po śniadaniu skorzystaliśmy jeszcze z netu, żeby załadować zdjęcia z bloga (trochę tego napstrykaliśmy). Pani w recepji zaoferowała nam bilet na autobus do KK za 42 ringit (w tą stronę zapłaciliśmy 30). Postanowiliśmy więc kupić bilet w autobusie. I całe szczęście, bo u kierowcy kosztował on 30 ringit. Autobus przyjechał planowo więc w KK powinniśmy być około 18. Wieczorem spotykamy się z Johnem, Jaco i Juli na obiad. Jakieś 50 km przed KK zaczęło lać. Mieliśmy też jakiś objazd i musieliśmy przejechać przez rzekę, która zalała drogę (na szczęście obyło się bez przygód). Na przedmieściach kilka ulic było zalanych (ponad 20 cm wody) i potworzyły się korki. Jakby ktoś miał wątpliwości to tutaj jest teraz pora sucha (?). Przez te wszystkie przeprawy wodne na dworzec autobusowy dojechaliśmy po 18. Z Dworca musieliśmy wsiąść następny autobus który dojeżdżał do następnego dworca w śródmieściu. Stamtąd już miejskim autobusem do centrum. W sumie za dwa autobusy zapłaciliśmy jakieś 3 ringit od osoby(mogliśmy też wziąść taksówkę za 20 ringit). Po dojechaniu do centrum musieliśmy jeszcze dojść do restauracj,i w której umówiliśmy się z Jaco. Mieliśmy jako takie wskazówki jak tam dotrzeć. Spodziewaliśmy się zwykłej knajpy. Jak dotarliśmy na miejsce okazało się, że jest to spory, zadaszony plac, zabudowany z trzech stron. Dookoła jest pełno knajp, a na środku jest mnóstwo stołów. Serwują tutaj tylko owoce morza. Ale jakie. Dookoła poustawiane są akwaria z żywymi rybami, homarami, krewetkami, małżami, ślimakami, krabami i innymi muszlami, których nazw nie znamy. Z tych akwariów wybiera się co nas interesuje. Następnie trzeba się zdecydować jak to wszystko ma być przyrządzone. My zdaliśmy się na Johna i Juli, którzy wiedzieli co i jak zamówić. Do picia wzięliśmy sobie z Pauliną po świeżym kokosie (cały orzech kokosowy, ze ściętą górą i włożoną słomką). Po chwili zaczęli znosić zamówione potrawy: pół kilo krewetek smażonych z czosnkiem, pół kilo buttered prawns (krewetki w panierce? – obtoczone z specjalnym cieście i smażone w całości z głową i pancerzykiem, je się je również w całości, nie trzeba zdejmować pancerzyka, który jest bardzo smaczny i chrupący – pierwszy raz coś takiego jedliśmy), muszle św. Jakuba z czosnkiem, chili i pietruszką, jakaś spora, smażona ryba w jakiejś lokalnej paście curry, jakieś muszle ze ślimakami, które trzeba było wydłubywać z muszli wykałaczkami, trawa morska, smażony makaron z jakimiś jarzynami. Za wszystko, razem z piciem dla 6 osób zapłaciliśmy 225 ringit (czyli 225 złotych!!!) W sumie z Pauliną nie byliśmy aż tak głodni, ale jak zobaczyliśmy całe to jedzenie, to aż wstyd było wszystkiego nie spróbować. Efekt był taki, że najedliśmy się pod korek (ale było warto:). Po wspaniałym obiedzie pojechaliśmy do Jaco (nie będziemy spać u Johna bo ma akurat jakichś znajomych u siebie). Po drodze zatrzymaliśmy się na targu żeby spróbować owoc durian (w samochodzie przyznaliśmy się, że go jeszcze nie próbowaliśmy, więc Julia nam nie przepuściła). Z johnem wybrali odpowiedni owoc (nie może być jeszcze nie dojrzały i nie może być przejrzały, bo nie będzie dobrze smakował i nie będzie miał odpowiedniej konsystencji). Durian uchodzi za króla owoców. Ma on bardzo specyficzny zapach, który jednych odstrasza, a innym nie przeszkadza - nam nie przeszkadzał (zapach jest tak silny, że często przed wejściem do domów handlowych są znaki zakazujące jego wnoszenia). Po rozłupaniu skorupy widać poszczególne segmenty, w których jest sporych rozmiarów pestka. Konsystencja miąższu, który się je jest bardzo kremowa. Po zjedzeniu w ustach pozostaje posmak, który nam przypominał ten pozostawiony po zjedzeniu cebuli (dziwne wrażenie, biorąc pod uwagę, że je się owoc). Durian jest bardzo sycący i ma jeszcze jedną wadę, lubi się przypominać przez dłuższy czas. Musimy przyznać, że nie jest to nasz ulubiony owoc, ale nie był on aż tak straszny i niesmaczny jak to go niektórzy opisują. Spróbowaliśmy też owoc rambutan i jeszcze jeden, ale zapomnieliśmy jego nazwę (wyglądał on jak jagoda, wielkości piłki tenisowej i miał grubą i twardą skórę). Te dwa ostatnie owoce były bardzo smaczne i na pewno będziemy je jeszcze kupować. Po tak obfitej degustacji w końcu dotarliśmy do domu Jaco, gdzie czekała nas kolejna degustacja. Tym razem piwa własnej roboty. Było ono całkiem smaczne, przypominało w smaku piwa które piliśmy w Edynburgu. To miało jednak mocniejszą goryczkę (trochę za dużo chmielu). Wieczór minął nam bardzo miło i niespodziewanie szybko przy tych degustacjach. Niestety trzeba było pożegnać się z Johnem, który wracał do siebie i niedługo później poszliśmy spać. Jutro płyniemy promem do Brunei.