Geoblog.pl    akleeberg    Podróże    New Zealand, Australia and SE Asia 2010    KK
Zwiń mapę
2010
12
lip

KK

 
Malezja
Malezja, Kota Kinabalu
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 55204 km
 
Rano mieliśmy sporo czasu do odjazdu autobusu (na skrzyżowaniu niedaleko naszego b&b musimy być przed 13), więc nie było pośpiechu. Po śniadaniu skorzystaliśmy jeszcze z netu, żeby załadować zdjęcia z bloga (trochę tego napstrykaliśmy). Pani w recepji zaoferowała nam bilet na autobus do KK za 42 ringit (w tą stronę zapłaciliśmy 30). Postanowiliśmy więc kupić bilet w autobusie. I całe szczęście, bo u kierowcy kosztował on 30 ringit. Autobus przyjechał planowo więc w KK powinniśmy być około 18. Wieczorem spotykamy się z Johnem, Jaco i Juli na obiad. Jakieś 50 km przed KK zaczęło lać. Mieliśmy też jakiś objazd i musieliśmy przejechać przez rzekę, która zalała drogę (na szczęście obyło się bez przygód). Na przedmieściach kilka ulic było zalanych (ponad 20 cm wody) i potworzyły się korki. Jakby ktoś miał wątpliwości to tutaj jest teraz pora sucha (?). Przez te wszystkie przeprawy wodne na dworzec autobusowy dojechaliśmy po 18. Z Dworca musieliśmy wsiąść następny autobus który dojeżdżał do następnego dworca w śródmieściu. Stamtąd już miejskim autobusem do centrum. W sumie za dwa autobusy zapłaciliśmy jakieś 3 ringit od osoby(mogliśmy też wziąść taksówkę za 20 ringit). Po dojechaniu do centrum musieliśmy jeszcze dojść do restauracj,i w której umówiliśmy się z Jaco. Mieliśmy jako takie wskazówki jak tam dotrzeć. Spodziewaliśmy się zwykłej knajpy. Jak dotarliśmy na miejsce okazało się, że jest to spory, zadaszony plac, zabudowany z trzech stron. Dookoła jest pełno knajp, a na środku jest mnóstwo stołów. Serwują tutaj tylko owoce morza. Ale jakie. Dookoła poustawiane są akwaria z żywymi rybami, homarami, krewetkami, małżami, ślimakami, krabami i innymi muszlami, których nazw nie znamy. Z tych akwariów wybiera się co nas interesuje. Następnie trzeba się zdecydować jak to wszystko ma być przyrządzone. My zdaliśmy się na Johna i Juli, którzy wiedzieli co i jak zamówić. Do picia wzięliśmy sobie z Pauliną po świeżym kokosie (cały orzech kokosowy, ze ściętą górą i włożoną słomką). Po chwili zaczęli znosić zamówione potrawy: pół kilo krewetek smażonych z czosnkiem, pół kilo buttered prawns (krewetki w panierce? – obtoczone z specjalnym cieście i smażone w całości z głową i pancerzykiem, je się je również w całości, nie trzeba zdejmować pancerzyka, który jest bardzo smaczny i chrupący – pierwszy raz coś takiego jedliśmy), muszle św. Jakuba z czosnkiem, chili i pietruszką, jakaś spora, smażona ryba w jakiejś lokalnej paście curry, jakieś muszle ze ślimakami, które trzeba było wydłubywać z muszli wykałaczkami, trawa morska, smażony makaron z jakimiś jarzynami. Za wszystko, razem z piciem dla 6 osób zapłaciliśmy 225 ringit (czyli 225 złotych!!!) W sumie z Pauliną nie byliśmy aż tak głodni, ale jak zobaczyliśmy całe to jedzenie, to aż wstyd było wszystkiego nie spróbować. Efekt był taki, że najedliśmy się pod korek (ale było warto:). Po wspaniałym obiedzie pojechaliśmy do Jaco (nie będziemy spać u Johna bo ma akurat jakichś znajomych u siebie). Po drodze zatrzymaliśmy się na targu żeby spróbować owoc durian (w samochodzie przyznaliśmy się, że go jeszcze nie próbowaliśmy, więc Julia nam nie przepuściła). Z johnem wybrali odpowiedni owoc (nie może być jeszcze nie dojrzały i nie może być przejrzały, bo nie będzie dobrze smakował i nie będzie miał odpowiedniej konsystencji). Durian uchodzi za króla owoców. Ma on bardzo specyficzny zapach, który jednych odstrasza, a innym nie przeszkadza - nam nie przeszkadzał (zapach jest tak silny, że często przed wejściem do domów handlowych są znaki zakazujące jego wnoszenia). Po rozłupaniu skorupy widać poszczególne segmenty, w których jest sporych rozmiarów pestka. Konsystencja miąższu, który się je jest bardzo kremowa. Po zjedzeniu w ustach pozostaje posmak, który nam przypominał ten pozostawiony po zjedzeniu cebuli (dziwne wrażenie, biorąc pod uwagę, że je się owoc). Durian jest bardzo sycący i ma jeszcze jedną wadę, lubi się przypominać przez dłuższy czas. Musimy przyznać, że nie jest to nasz ulubiony owoc, ale nie był on aż tak straszny i niesmaczny jak to go niektórzy opisują. Spróbowaliśmy też owoc rambutan i jeszcze jeden, ale zapomnieliśmy jego nazwę (wyglądał on jak jagoda, wielkości piłki tenisowej i miał grubą i twardą skórę). Te dwa ostatnie owoce były bardzo smaczne i na pewno będziemy je jeszcze kupować. Po tak obfitej degustacji w końcu dotarliśmy do domu Jaco, gdzie czekała nas kolejna degustacja. Tym razem piwa własnej roboty. Było ono całkiem smaczne, przypominało w smaku piwa które piliśmy w Edynburgu. To miało jednak mocniejszą goryczkę (trochę za dużo chmielu). Wieczór minął nam bardzo miło i niespodziewanie szybko przy tych degustacjach. Niestety trzeba było pożegnać się z Johnem, który wracał do siebie i niedługo później poszliśmy spać. Jutro płyniemy promem do Brunei.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Ma
Ma - 2010-08-01 21:35
Ciekawe co będziecie pichcić po powrocie do domu?
 
 
zwiedzili 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 273 wpisy273 339 komentarzy339 2533 zdjęcia2533 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże