Dzisiaj pobudka o 4.30. Na dworze było jeszcze ciemno, a koguty piały już od dobrej godziny (chyba im się zegar przestawił). Uszykowaliśmy sobie kanapki na drogę, spakowaliśmy banany i wodę. Pan przyjechał po nas punktualnie. Po drodze widzieliśmy jak Taytay budzi się do życia. Do zatoki jechaliśmy jakieś 30 minut po dość wyboistej drodze (tą samą drogą pojedziemy jutro do El Nido). Jak dojechaliśmy na miejsce było już jasno, ale słońce nie wzeszło jeszcze ponad horyzont. Przed wejściem do łódki pan musiał wybrać wodę (mieliśmy wątpliwości czy łódka dotrwa do końca czy wrócimy ubotem;). Po drodze popłynęliśmy jeszcze po benzynę. Później wypłynęliśmy na środek zatoki i zaczęły się poszukiwania delfinów Irrawady (nie wiemy czy to oficjalna nazwa, czy lokalna). Pierwsze 1,5 godziny było bezowocne, widzieliśmy tylko duże, różowawe meduzy wielkości piłki lekarskiej. W końcu Jay (nasz kierowca) wypatrzył coś. Podpłynęliśmy bliżej i zobaczyliśmy całą rodzinkę jak wypłynęła nabrać powietrza. Przez dobre półgodziny staliśmy w miejscu i patrzyliśmy jak delfiny pływają wokół łódki, ale nie podpływały zbyt blisko. Pewnie dlatego, że były też młode. Podobno jest to jedyne miejsce na Filipinach gdzie można te delfiny zobaczyć (są one zagrożone wyginięciem, podczas ostatniego liczenia w 2007 było ich nieco ponad 40). Nawet gdybyśmy nie zobaczyli delfinów warto było tutaj przypłynąć. Malampaya Sound jest dość duża (ponad 250 km2). Woda tutaj jest dość mętna, pewnie dlatego, że mieszają się tutaj wody morza Chińskiego i rzeki Abongan. W zatoce jest sporo wysepek. Dookoła, na zboczach gór wszędzie są gęste lasy. Widoki o poranku były naprawdę cudowne (podnoszące się chmury, wstające słońce, zmieniające się kolory). W dobrych humorach wróciliśmy do brzegu, zapłaciliśmy panu od łódki (800 peso). I wróciliśmy do Taytay. Po drodze Jay zaprosił nas do swojego domu. Poznaliśmy jego żonę i córeczkę. Poczęstowali nas świeżym mango z ogrodu. Posiedzieliśmy i pogadaliśmy trochę na werandzie. Po jakimś czasie zachciało nam się spać i zaczęliśmy strasznie ziewać. Przeprosiliśmy Jay’a za taki nietakt i poprosiliśmy, żeby podwiózł nas do ośrodka. Bardzo serdecznie mu podziękowaliśmy za udany poranek i poszliśmy spać. Obudziliśmy się około 13 zlani potem (na dworze była straszna parówa). Ochłodziliśmy się pod zimną wodą i poszliśmy do restauracji cos przekąsić i wypić kawę. Wzięliśmy też laptopa, żeby uzupełnić bloga i obrobić zdjęcia. W czasie jak piszemy te słowa zaczęło padać. I całe szczęście po nie można już było wytrzymać. Popołudniu, jak włączą prąd, pójdziemy do kafejki i spróbujemy wrzucić coś na stronę bo pewnie już się niecierpliwicie. Na jutro umówiliśmy się z Jay na 8 pod ośrodkiem, skąd podwiezie nas na przystanek z którego odjeżdża autobus do El Nido.