Dzisiaj po śniadaniu, spakowaliśmy się i około 11 złapaliśmy jeepnej do Tagbilaran, naszego ostatniego przystanku na Boholu. Na miejsce dojechaliśmy po 12. Jak tylko wysiedliśmy zaraz dopadli nas kierowcy tricykli i oferowali transport. Wszystkim grzecznie odmówiliśmy. Nie specjalnie wiedzieliśmy dokąd iść, ale nie chcieliśmy płacić za podwiezienie dwóch ulic, a połapanie się dokąd mamy iść to tylko kwestia czasu i kilku pytań. Długo nam nie zajęło natknięcie się na jakiś guesthouse. Tradycyjnie Paulina poszła na przeszpiegi. Pokój z wiatrakiem i ze śniadaniem 500 peso. Postanowiliśmy że zostaniemy, bo miejsce jest w samym centrum i wszędzie blisko. Zrzuciliśmy bagaże, chwilę odsapnęliśmy i poszliśmy do portu dowiedzieć się o której i za ile są promy w poniedziałek do Cebu. Firm przewozowych i rodzajów promów było dosyć sporo. Od szybkich, 1,5 – 2 godzinnych (ale za to drogich, nawet dobrze ponad 1000 peso), po wolne, 4 godzinne (od 190 peso za miejsce siedzące na pokładzie). Nam się nie śpieszyło więc chcieliśmy wziąć najtańszy. W porcie pan nam powiedział, że jeżeli chcemy kupić bilet z wyprzedzeniem, to musimy iść do biura w centrum. Stwierdziliśmy, że bilet kupimy tuż przed wypłynięciem w poniedziałek (nie chciało nam się szukać tego biura). W drodze powrotnej zahaczyliśmy o restaurację przy porcie i zjedliśmy późny lunch. W drodze powrotnej do pokoju kupiliśmy jeszcze sobie mango (są po prostu wspaniałe). Po powrocie usiedliśmy sobie na zadaszonym patio (było tam chłodniej niż w pokoju), włączyliśmy laptopa i poczytaliśmy o Borneo, a konkretnie o Sabah, żeby wybrać miejsca które chcemy zobaczyć i ile to będzie nas kosztowało i przesłać te informacje do Johna (u niego będziemy spać w Kota Kinabalu), który zaoferował się że nam w tym doradzi. I tak nam zeszło do wieczora. Wróciliśmy do pokoju i Andrzej zaczął narzekać, że coś mu po brzuchu jeździ, ale nie boli. Postanowiliśmy przeczekać do rana.