Rano wstaliśmy po 8. Davida i Cloud już poszli na śniadanie. My wzięliśmy prysznic i obudziliśmy Orange, która jeszcze spała (w nocy siedział na internecie i rozmawiała ze współpracownikami z którymi uruchamia call center dla jakiejś firmy). Na śniadanie poszliśmy sami bo Orange jeszcze nie była spakowana. Po śniadaniu poszliśmy odebrać pranie (zapłaciliśmy za nie 130 peso, czyli jakieś 10 PLN:) i spakowaliśmy się do końca. Około 10 wyszliśmy z domu. Na głównej drodze David powiedział, że do portu chce jechać taksówką (oznaczało to że z Pauliną musimy tam dojechać sami). Spytaliśmy się Orange na co mamy się kierować i który jeepney wziąć. Orange powiedziała, że złapie dla nas transport i dogada się z kierowcą. Okazało się ze w centrum będziemy musieli się przesiąść. W sumie cieszyliśmy się, z obrotu sytuacji, bo Davida mieliśmy już powyżej dziurek w nosie. Do portu dojechaliśmy bez przeszkód. Wysiedliśmy przed bramą. Tam spytaliśmy się czy stąd odpływają promy na Bohol. Pan powiedział, ze tak i spytał czy mamy już bilet. Powiedzieliśmy że jeszcze nie. Pan więc wskazał nam na zaparkowanego vana i powiedział ze tam kupimy bilet (?). Ostrożnie podeszliśmy do tego vana (nie wiedzieliśmy czego się spodziewać). W środku siedziała jakaś babka z listami pasażerów (na tylnymi siedzeniu spał jakiś facet). Kupiliśmy u niej bilet i poszliśmy do budynku terminala. W środku, na nieszczęście spotkaliśmy Davida. Ten od razu się spytał dokąd i o której płyniemy i czy mamy już bilet. Powiedzieliśmy ze mamy bilet i że wypływamy o 12.30 do Tubigon (mniejsza wioska, nie tak turystyczna jak główny port na Bohol). Ten od razu poleciał do Orange o czymś porozmawiać i po chwili przyszedł z powrotem. Powiedział ze ich prom odchodzi o 15.30, płynie do głównego portu (bardziej turystycznej miejscowości) i on chce płynąć tam gdzie my. Widzieliśmy że Orange ma jego już pomału dosyć. Ona wybrała tą miejscowość bo wie ze tam jest dostęp do internetu z którego będzie musiała korzystać żeby być w kontakcie ze współpracownikami (podobno to była część umowy z Davidem). My zostawiliśmy ich i przeszliśmy przez kontrolą i pod naszą bramkę. Po dłuższej chwili widzimy jak David maszeruje uśmiechnięty na czele i oświadcza, że zamienili bilety i płyną tam gdzie my. Popatrzeliśmy na siebie zrezygnowani, bo nie wiedzieliśmy jak się jego pozbyć. Orange zaczęła się wypytywać innych Filipińczyków, którzy płynęli do Tubigon, żeby dowiedzieć się jak tam jest z zakwaterowaniem, transportem i dostępem do internetu. Ktoś jej powiedział, że w sumie to tam nie ma zakwaterowania i nie można wynająć motocykli (David chciał je wynająć, żeby pojeździć po wyspie). David spytał się więc nas gdzie będziemy spać skoro nie ma tam żadnego guesthousu. Powiedzieliśmy, że mamy namiot i znajdziemy miejsce na plaży. Trochę zrzedła mu mina i spytał się Orange czy w takim razie znowu będą zmieniać bilet. Stanęło na tym, że płyną z nami do Tubigon i stamtąd wezmą jeepney do Tagbilaran (tam gdzie mieli bilety zarezerwowane za pierwszym razem). Później David zaczął wypytywać różnych ludzi jak tam dotrzeć i gdzie można zarezerwować domek na plaży. My przestaliśmy się tym interesować bo już nam się przejadło (koleś był naprawdę oszołomem). Trochę nam było żal Orange, bo jest naprawdę sympatyczna, no ale sama sie na to pisała. Wsiedliśmy na prom i po godzinie byliśmy w Tubigon. Jak dopływaliśmy zaczęło trochę padać. Andrzej poszedł więc przykryć plecaki żeby nie zmokły. Jak zeszliśmy z promy nie oglądaliśmy się za siebie tylko poszliśmy do budynku terminala, żeby przeczekać aż deszcz trochę zelżeje. Na szczęście Orange z Davidem i Cloud tutaj nie przyszli, tylko poszli od razu złapać jakiś transport do Tagbilaran. Mamy nadzieję, że go nie zobaczymy więcej. Po krótkiej chwili przestało padać, więc poszliśmy poszukać zakwaterowania. Znaleźliśmy jakiś „pensjonat” zaraz przy głównym placu za 650 pesu za pokój. Zapłaciliśmy z góry za dwie noce i poszliśmy wziąć prysznic (był straszny upał więc pot lał się z nas strumieniami). Jakoś nie przeszkadzał nam brak ciepłej wody. Po odświeżeniu się Paulina zdrzemnęła się na chwilę. Całe szczęście wzięliśmy pokój z klimą. Pod wieczór poszliśmy zrobić zakupy (jakieś owoce, chleb na śniadanie i coś do picia) i na obiad, który zjedliśmy przy jednym z przydrożnych straganów, który serwował grillowane mięso (na tej samej zasadzie jak w Cebu). Pokusiliśmy się też spróbować maleńkie papryczki chili, bo stwierdziliśmy że dobrze będzie zjeść coś pikantnego od czasu do czasu, żeby nam kichy przeczyściło i przeżarło. Andrzej był pierwszy. Pogryzł papryczkę z ryżem. Ale to nie pomogło. Od razu poprosił Pauliną żeby poszła kupić zimną wodą (takie same papryczki Andrzej jadł na Vanuatu, ale te były jeszcze ostrzejsze). Po jakimś czasie pieczenie w ustach ustało, ale zaczęło piec w żołądku (ale już nie tak mocno, strach pomyśleć co będzie jutro :D) Paulina stwierdziła, ze też zje jedną, ale nie będzie jej gryzła tylko połknie w całości. Oderwała więc ogonek, włożyła papryczkę do buzi i połknęła popijając wodą. Nieopatrznie dotknęła usta papryczką (tą stroną gdzie oderwała ogonek). Od razu przyssała się wiec do butelki z wodą, żeby schłodzić usta. Lekko spoceni (i od temperatury na dworze i z powodu papryczki) poszliśmy zapłacić i wróciliśmy z powrotem do pokoju. Jutro mamy nadzieję zorientować się co można zobaczyć w okolicy.