Przez weekend w sumie nic nie robiliśmy. Trochę odespaliśmy nieprzespaną noc karaoke. W sobotę poszliśmy na spacer ze Scrappim (psem Nancy – jest to chyba jakaś krzyżówka pekińczyka z czymś jeszcze – w sumie Nancy sama nie wiedziała). Po drodze przechodziliśmy koło innych apartamentowców i biurowców. Wszędzie na zewnętrz stała ochrona, często z długą bronią (shotgunami). Poczuliśmy się co najmniej dziwnie. Ale po jakimś czasie przywykliśmy. Część miasta gdzie jesteśmy to Makati. Uchodzi ona za najlepszą dzielnicę w Manili (coś jak Bevery Hills) i jest chyba najbezpieczniejsza. Jak wchodziliśmy do pobliskiego centrum handlowego to przy wszystkich drzwiach stała ochrona. W sumie sprawdzali tylko miejscowych, nas nie przeszukiwali. Tutaj kupiliśmy jakieś jedzenie. W końcu dorwaliśmy sie do świeżych warzyw (nie kupiliśmy żadnego mięsa, bo Nancy jest weganką i prosiła, żeby nie jeść mięsa w jej mieszkaniu – jakoś nam to nie przeszkadzało). Świeża sałata ogórek, pomidory, owoce... i wszystko tanie jak barszcz. Na lunch i obiad jedliśmy warzywa z chlebem (nareszcie chleb) i owoce (najlepsze było mango – słodkie i soczyste). Wieczorem poszliśmy na basen na dachu bo tylko tam był internet.
Niedziela wyglądała podobnie. Trochę poszwędaliśmy się po okolicy, ale nie za dużo bo straszny upał (dobrze że w mieszkaniu jest klima;). Wieczorem wróciła Nancy. Pogadaliśmy do późnego wieczora i poszliśmy spać.