Przyjechaliśmy do Tokio po 6 rano. Byliśmy lekko przetrąceni i niewyspani, ale nie było źle. Po odprawie paszportowej (zeskanowali nam odciski palców i zrobili zdjęcie) i odebraniu bagażu (nie było łatwo się zorientować skąd mamy go odebrać bo wszędzie krzaczki) Trzeba było kupić bilet na pociąg do Tokio. Andrzej poszedł więc do bankomatu wypłacić jeny. Wrócił z pustymi rękami (wszędzie krzaczki). W końcu znaleźliśmy bankomat jakiegoś międzynarodowego banku (chyba HSBC). Skontaktowaliśmy się też z Natsuno (u niej będziemy spać – couchsurfing -, ale nie było łatwo znaleźć miejsca w Tokio bo przyjechaliśmy akurat na Złoty Tydzień, czyli coś jak u nas weekend majowy, znaczy to że prawie nikt nie pracuje i wszyscy podróżują) żeby spytać się jak do niej dojechać. W końcu po prawie trzech godzinach i dwóch przesiadkach dojechaliśmy na miejsce. Natsuno czekała na nas przy wejściu do metra. Przywitaliśmy się i musieliśmy jeszcze poczekać bo na tą samą stację ma przyjechać jeszcze jedna para couchsurferów z Portugalii. Po krótkiej chwili byliśmy już w komplecie i poszliśmy do mieszkania Natsuno. Tam zrzuciliśmy plecaki w pokoju (będziemy go dzielić z Portugalczykami) i poszliśmy do kuchni zrobić sobie herbatę. Andrzej będzie musiał uważać przy przechodzeniu przez drzwi żeby nie uciąć sobie głowy (framugę ma na wysokości ramion). Po herbacie dopadło nas zmęczenie, więc poszliśmy się zdrzemnąć. I tak zrobiło się popołudnie. Po drzemce postanowiliśmy przejść się na spacer po okolicy i przy okazji wstąpić do sklepu z elektroniką, żeby kupić przejściówkę do wtyczki (mieliśmy to zrobić na lotnisku, ale jakoś nie wyszło). Podczas spaceru dało się zauważyć straszne upakowanie domów i ostrożne wykorzystanie każdego zakamarka i skrawka ziemi. Całą okolicę, oprócz normalnych ulic i dróg, które są dwu a czasem trój poziomowe, pokrywa też sieć wąskich uliczek (szerokich na jeden samochód). Wszędzie oczywiście porządek. Na tych uliczkach pełno jest małych sklepików z żarciem (i świeżymi warzywami i gotowanym jedzeniem – niestety mogliśmy sie tylko domyślać co sprzedają) i różnymi pierdołami. Z labiryntu wąskich uliczek wyszliśmy na główną ulicę w dzielnicy Ikebukuro. Tutaj były już wszędzie wieżowce i pełno neonów (większość w krzaczkach). Udało nam się znaleźć sklep z elektroniką który poleciła nam Natsuno (nie było łatwo) i kupiliśmy przejściówkę (tutaj też nie było łatwo;). Po drodze zgłodnieliśmy. Zaczęliśmy rozglądać się za czymś do zjedzenia, ale wszystko wyglądało drogo jak na nasz budżet (co prawda w przeliczeniu na złotówki nie wychodziło tak źle, ale taniej było w Australii). W końcu znaleźliśmy jakiś Noodle Bar i tam weszliśmy (bo w menu były obrazki, a pod nimi numerki wiec było łatwo zamówić, aaa no i cena też była napisana po naszemu). Do baru były dwa wejścia. Między nimi był jakby wąski korytarz (tak że dwie osoby, ciężko się mijały). Po obu stronach był wysoki kontuar (nie było siedzeń), przy których stali Japończycy i siorbali makaron i zupę miso z misek. Po prawej stronie było okno, a po lewej kuchnia i lada gdzie wydawali jedzenie. Za ladą było dwóch sympatycznych, starszych kucharzów, którzy uśmiechnęli się na nasz widok i wydali jakieś okrzyki (ni cholery nic nie rozumieliśmy). Podaliśmy więc numerki dań które wybraliśmy. Jeden z kucharzy pokazał nam na dwa rodzaje makaronu do wyboru (jeden cienki i ciemny – soba, i drugi jasny i gruby – udon). Wzięliśmy ten cienki. W zupie była wkładka, ale ciężko było orzec jaka. Trzeba było wiec spróbować. Andrzej dostał smażoną rybę, a Paulina smażone tofu (jak się później dowiedzieliśmy). Przygotowanie wszystkiego zajęło im dosłownie minutę. Makaron był już ugotowany, wiec wrzucili go tylko do wrzątku na kilka sekund, po czym wylądował on w misce i został zalany zupą miso (w misce był też jakieś zielone liście i posiekany gruby szczypiorek). Wszystko było całkiem smaczne i trochę nas napchało (cena miski zupy-niecałe 400 jenów). Paulinie jedzenie makaronu nie szło najlepiej, więc Andrzej musiał trochę poczekać. Staraliśmy się nie siorbać (bo to nie przystoi), ale Andrzej skapitulował (jednak to siorbanie ułatwia jedzenie makaronu). Paulina dzielnie się trzymała i nie siorbnęła ani razu. Najedzeni poszliśmy w kierunku domu. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do marketu, żeby kupić coś na śniadanie. Kupiliśmy małą paczkę płatków i musli, mleko. Chleba nie kupiliśmy bo był dość drogi. Przy kasie prawie dostaliśmy zawału. Wygląda na to że większość zachodnich produktów jest strasznie droga, ale cos trzeba jeść. Po powrocie do domu Natsuno zameldowała, ze wieczorem pójdziemy na zwiedzanie Tokio nocą i spotkamy sie też z jej znajomymi. Natsuno oprowadziła nas po dzielnicy rozrywki. Wszędzie tłumy ludzi. Na ulicy było dużo młodych, odpicowanych chłopaków. Okazało się że to chłopacy do towarzystwa (coś ala męskie gejsze). Dużo było wszędzie też domów publicznych (ale tak się nie rzucały w oczy) i barów karaoke (od wszystkich neonów można dostać oczopląsu). Później poszliśmy do wieżowca rządowego, w którym na czterdziestym trzecim piętrze był taras widokowy (otwarty do 23). Wszędzie dookoła światła miasta (aż po horyzont). Ogrom miasta zrobił na nas dość duże wrażenie. Potem zjechaliśmy na dół i poszliśmy spacerować dalej. Po kilku godzinach chodzenia postanowiliśmy zakończyć POM i pójść gdzieś na piwo. Weszliśmy do jakiejś knajpy i usiedliśmy przy stole (oczywiście na ziemi). Natsuno i jej znajomi zamówili coś do picia i jedzenia. Przy gaworzeniu bardzo miło nam płynął czas. Tak miło że byliśmy ostatnimi gośćmi, więc obsługa nas delikatnie wygoniła, bo było już późno. I dobrze bo prawie przegapiliśmy ostatni pociąg do domu. Spać poszliśmy dobrze po północy.
Aaa, nie wspomnieliśmy, że u Natsuno surfowała również bardzo sympatyczna dziewczyna z Południowej Afryki, więc w sumie była nas piątka gości.