Rano, po śniadaniu obfitym w świerze owoce, postanowiliśmy pójść na spacer i po drodze popływać w Blue Hole (podczas odpływu przy brzegu powstają oczka wodne, niektóre bardzo duże i głębokie na kilka metrów z przepięknymi koralowcami i mnóstwem kolorowych rybek i innych stworzeń). We trójkę wyszliśmy z terenu ośrodka na główną drogę i skręciliśmy na północ. Prze drodze co jakiś czas widać było tradycyjne zabudowania z palm i bambusów. Co jakiś czas przechodziliśmy też koło stacji benzynowej (taka sama chatka w której jest dystrybutor). Wszyscy na nasz widok uśmiechali się i kiwali na przywitanie. Czuliśmy się bardzo swojsko. Dochodząc do Blue Hole przeszliśmy też przez wioskę w której odbywało się jakieś spotkanie, chyba o tematyce kulinarnej bo na stole stały jakieś garnki ;). Przy stole stał jakiś facet i coś opowiadał a dookoła siedziały głównie kobiety. Zeszliśmy z głównej drogi na boczną ścieżkę (po drodze pełno było takich odbić, pewnie do wiosek lub do ogrodów w których rosną palmy kokosowe i innych owoców, maniok yum i inne korzenie). Ścieżką doszliśmy do skalnego brzegu (w sumie nie widzieliśmy z tej strony wyspy jeszcze żadnej piaszczystej plaży, są same bardzo ostre skały, wchodzące w ocean na kilkanaście metrów – w czasie odpływu wygląda to trochę jak krajobraz księżycowy). Zostawiliśmy nasze rzeczy na skale i poszliśmy popływać. W Port Vila kupiliśmy sobie maski i fajki (1000vatu = 30pln za komplet). Pauliny maska była ok, ale Andrzeja była troszkę za mała więc przeciekała, ale dało się pływać. Pod wodą tęcza kolorów od której może zakręcić się w głowie. Popływaliśmy trochę w dziurze z wodą. Później zauważyliśmy że dalej od brzegu na krawędzi skał jest duża niebieska dzura z wodą (pewnie to jest Blue Hole). Podeszliśmy tam. Na obrzeżach wody było pod kolana, ale fale były bardzo silne więc nie zdecydowaliśmy się pływać (jakby fala nas zniosła w kierunku brzegu poharatalibyśmy się o wystające, ostre skały). Trzymając się skał zajrzeliśmy tylko przez maski w dziurę. Było tam jeszcze ładniej. Mnóstwo kolorowych rybek, rozgwiazd, koralowców i innych żyjątek. Szkoda że nie dało się popływać. Ponieważ zbliżał się przypływ wróciliśmy do brzegu. Tam zjedliśmy sobie mały lunch i poszliśmy dalej szukać Black Sand beach (plaży z czarnym piaskiem). Natknęliśmy się na małą zatoczkę z czarnym piaskiem, mnóstwem połamanych koralowców i bardzo ładnych muszelek. Trochę się tutaj zasiedzieliśmy więc nie mieliśmy już czasu żeby iść dalej do czarnej plaży. Pozbieraliśmy trochę muszelek i postanowiliśmy wracać. Po drodze przeszliśmy znowu przez wioskę (spotkanie się już skończyło). Postanowiliśmy się spytać czy możemy zjeść z nimi obiad. Jak wchodziliśmy na teren wioski to podszedł do nas facet i powiedział że bardzo chętnie nas przyjmą, ale nie dzisiaj. Musielibyśmy ich wcześniej uprzedzić i wtedy by coś dal nas przygotowali. Zaproponował nam żebyśmy przyszli jutro. Niestety jutro będziemy się już stąd zwijać i jechać na drugą stronę wyspy. Po drodze do ośrodka tak zgłodnieliśmy ze postanowiliśmy kupić dzisiaj obiad (samymi owocami byśmy się nie najedli a nie mieliśmy nic innego do jedzenia). Ja wziąłem sobie jakąś rybą a Paulina zupę dyniową (niestety menu jest bardziej nastawione na turystów więc nie ma tradycyjnych potraw, wszystko przypomina to co można zjeść w europie, ale przyrządzone z lokalnych produktów). My wzięliśmy tylko główne danie bo ceny jak na Vanuatu były dość wysokie (ale się najedliśmy). W sumie za trzy daniowy obiad trzeba zapłacić 2500 d0 3000 vatu (czyli około 100pln). W sumie nie tragicznie, ale jak na Vanuatu to dość drogo. W czasie jak jedliśmy Andżelik zauważyła że do tego samego ośrodka przyjechała Hanna, amerykanka którą poznała w Port Vila. Po obiedzie poszliśmy do naszego domku, zrobiliśmy herbatę i usiedliśmy na werandzie na pogaduchach (jeszcze w trakcie obiadu wysiadł generator prądu więc obiad kończyliśmy przy świecach ;). W tym czasie przyjechał majster i naprawił generator wiec mieliśmy znowu prąd więc podładowaliśmy sobie wszystko bo niewiada jakie warunki będą po drugiej stronie wyspy.