Pobudkę zrobiliśmy sobie dzisiaj o 8 rano. Z jednej strony dlatego żeby się w końcu wyspać, z drugiej o 8 otwierali kuchnię, więc mogliśmy sobie zrobić śniadanie. Przed 10 byliśmy na przystani skąd odpływa łódź (jakoś stara krypa bardziej pasuje;) żeby zapłacić za przeprawę. W środku przywitała nas ta sama pani i powiedziała, że przyjęli wczoraj jakąś grupową rezerwację i nie mają już wolnych miejsc. Dość mocno nas to zmartwiło bo nie chcieliśmy płacić 13.000 vatu za bilet lotniczy, za osobę, w jedną stronę (łódź kosztuje 6000 vatu od osoby w jedną stronę). Pani powiedziała żebyśmy przyszli przed 17 sprawdzić czy jakieś miejsca się zwolnią. Czeka nas więc 7 godzin szwędania się po mieście i czekania na wieści. Poszliśmy więc przejść się po mieście i pooglądać jakieś sklepy z lokalnymi wyrobami. Po drodze zaszliśmy do galerii w której były bardzo ładne rzeźby na sprzedaż. Kilka z nich spodobało się nam na tyle, że chyba tu wrócimy przed wylotem żeby coś kupić. Poszwędaliśmy się po innych sklepach, ale generalnie nic ciekawego nie było. Na lunch zjedliśmy owoce (owoc paschy, banany, pomelo – skrzyżowanie pomarańczy i grapefruita – bardzo dobry i słodki owoc, największy z cytrusów, może ważyć nawet do 2kg) kupione na targu. Usiedliśmy sobie na trawie na nabrzeżu z widokiem na pobliskie wysepki. Później Andrzej poszedł kupić chleb i coś na obkład na kolację i na śniadanie, a Paulina została na trawie. Andrzej wrócił z zakupami i z lodami na osłodę całej sytuacji. Przeszliśmy się jeszcze nabrzeżem. W czasie spaceru zaczęło padać więc usiedliśmy na ławce pod dachem. Przysiadł się do nas jakiś miejscowy chłopak i zaczęliśmy rozmawiać. Pytał się skąd jesteśmy i co tu robimy. Powiedzieliśmy mu że chcemy jechać na Tannę i że nie wiemy czy uda nam się tam dotrzeć. Powiedział że nie mamy się martwić i że jak wrócimy to na pewno znajdzie się miejsce. Chciał też nam wcisnąć numer telefonu do jego znajomego z Tanny u którego moglibyśmy się zatrzymać, ale grzecznie się wywinęliśmy mówiąc, ze wrócimy do niego jak będziemy wiedzieli że tam płyniemy. My mieliśmy już namiary na faceta na Tannie od Baśki z Nowej Kaledonii (facet zbudował domki na drzewie, więc postanowiliśmy się z nim skontaktować po dopłynięciu na Tannę). Ponieważ zbliżała sie 17 wróciliśmy do biura spytać sie czy zwolniło się jakieś miejsce. Tym razem pani miała dla nas dobre wieści. Uradowani zapłaciliśmy za bilet i ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu. Na miejscu zrobiliśmy sobie kolację, nadgoniliśmy w miarę możliwości bloga i ucięliśmy sobie trochę filozoficzną pogawędkę z naszym gospodarzem, panem Lorenzo. Spać poszliśmy około północy.