Rano znowu pobudka o 6. Zjedliśmy śniadanie z Mariel i Paulem, który później podrzucił nas na brzeg gdzie się pożegnaliśmy. Wzięliśmy jeszcze prysznic i poszliśmy łapać stopa. Jak doszliśmy na miejsce, stała tam już Francuzka która tez łapała stopa na lotnisko. Jak usłyszała, że jesteśmy Polakami również składała nam kondolencje z powodu katastrofy. Okazało się że miała ona dzisiaj 30 urodziny i też leci na Vanuatu do swojego chłopaka. Po kilku minutach zatrzymał się facet samochodem terenowym i podrzucił całą naszą trójkę 20km za Noumeę. Tam po 10 minutach złapaliśmy następnego stopa i na lotnisku wylądowaliśmy godzinę przed otwarciem checkin’u. Mieliśmy wiec czas żeby zjeść drugie śniadanie. Check in otworzyli o 10.30. Lot mieliśmy o 12.15. Przez odprawę przeszliśmy bez problemu. Wymieniliśmy resztę franków pacyficznych na vatu (waluta na Vanuatu – 1pln = 3.5vuv) i czekaliśmy na lot. Samolot linii Air Vanuatu był dość mały (dwa rzędy po dwa siedzenia) i miał dwa silniki śmigłowe (było trochę głośno). W samolocie jeden ze stewartów spytał sie skąd jesteśmy. Jak powiedzieliśmy że z Polski, to powiedział że przykre to co się stało z samolotem prezydenckim (też byliśmy zaskoczeni, wygląda na to że teraz wszyscy wiedzą gdzie leży Polska). Po krótkim, nieco ponad godzinnym locie byliśmy juz w Port Vila, stolicy Vanuatu. Jak wysiedliśmy z samolotu uderzyła w nas fala gorącego i wilgotnego powietrza. Przez kontrolę paszportową przeszliśmy bez problemu. Ponieważ mieliśmy trochę jedzenia musieliśmy przejść przez kontrolę celną (coś jak w Australii i Nowej Zelandii, ochrona przed importem roślin, nasion, zwierząt i chorób których tu nie ma). Mieliśmy ze sobą kawę, cukier, zioła i puszki z rybą. Urzędnicy powiedzieli nam że mamy wyciągnąć to co mamy. Ponieważ rano pakowaliśmy się w pośpiechu, nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie co jest. Jak zobaczyli że wyciągamy wszystko z plecaków powiedzieli że możemy iść dalej (dobry sposób na uniknięcie kontroli;) Jak wyszliśmy z lotniska kilku facetów zaczęło się nas pytać czy potrzebujemy taxi. Grzecznie odmówiliśmy i rozejrzeliśmy się czy jest jakiś inny sposób dotarcia do miasta. Niestety nie. Wzięliśmy więc taksówkę (1500 vuv – stała cena) i facet podwiózł nas do miasta. Z racji tego że Vanuatu było kolonią Francusko – Brytyjską wszyscy mówią tutaj po francusku i angielsku. Narodowym językiem jest Bislama, mieszanka obu. Oprócz tego jest jeszcze jakieś 120 lokalnych języków (?), różnych między wyspami. Po drodze spytaliśmy się naszego kierowcy czy wie skąd odchodzą łódki towarowe na inne wyspy (my chcieliśmy dostać się na Tannę – jest tam najbardziej dostępny, czynny wulkan). Powiedział że tak i tam nas zabrał. Po drodze zaczęło trochę padać (przyjechaliśmy na końcówkę sezonu deszczowego). Jak dojechaliśmy do przystani skąd odpływają łódki, weszliśmy do jakiejś hali gdzie siedziała hinduska. Spytaliśmy się kiedy odpływa następna łódka. Babka powiedziała nam że w piątek i bilet kosztuje 6000vuv od osoby w jedną stronę. Powiedzieliśmy że przyjdziemy jutro kupić bilet. Paul powiedział nam żebyśmy sprawdzili też jachty w porcie bo być może ktoś będzie płynął na Tannę i może będziemy mogli się zabrać. Tutaj też zapłaciliśmy taksówkarzowi i poszliśmy z plecakami szukać noclegu. Po krótkich ale męczących poszukiwaniach (pot lał się z nas strumieniami – straszny upał i wilgotność) znaleźliśmy punk informacyjny. Tam pani nam powiedziała że tani nocleg oferuje schronisko w części miasta która nazywa się Tasiriki Backpackers i że jakikolwiek autobus nas tam zawiezie (w Port Vila funkcjonują trzy środki transportu: pierwszy to taksówki – czerwona literka T na rejestracji – z nimi ceny trzeba negocjować; minibusy – czerwona literka B – za każdą podróż w Port Vila trzeba zapłacić 150vuv, nie ważne gdzie się jedzie, jeżeli chce się jechać za miasto ceny też trzeba negocjować; ostatni to transport publiczny (Public Transport) czerwone literki PT – są to różnej maści pickupy i samochody dostawcze z otwartą paką, nie mieliśmy jeszcze przyjemności z nich korzystać). Wyszliśmy więc na ulicę i złapaliśmy busa. Zanim powiedzieliśmy jeszcze dokąd chcemy jechać kierowca i jego wspólnik (siedzący na miejscu pasażera z przodu) pokiwali rękami żebyśmy wsiadali. Z tyłu w busie było jeszcze kilkoro innych podróżujących. Pasażerowie są wysadzani zgodnie z kolejnością z jaką wsiedli. Nie ważne czy ktoś mógłby wysiąść po drodze, trzeba czekać na swoją kolejkę (czasem można przejechać kilka razy koło miejsca docelowego za nim się wysiądzie ;) Jak już kierowca rozwiózł wszystkich przyszła kolej na nas. Powtórzyliśmy im gdzie chcemy jechać, ale z wyrazu ich twarzy wnioskowaliśmy że nie bardzo wiedzą gdzie się nasze schronisko znajduje. Po drodze wspólnik próbował nas naciągnąć na wynajęcie busa na cały dzień i objechanie całej wyspy Efate za 15.000vuv (podobno inni mogą z nas zewrzeć nawet 25.000vuv;) Grzecznie podziękowaliśmy, wzięliśmy numer telefonu i powiedzieliśmy ze musimy się zastanowić i jak się zdecydujemy to zadzwonimy (inaczej sie nie dało). Po kilku bezowocnych próbach znalezienia schroniska, nawet ludzie mieszkający w tej okolicy nie bardzo wiedzieli o co chodzi (wyglądało to tak jakby nie rozumieli co się kryje za słowem Backpackers – schronisko – dla nich była to po prostu nazwa miejsca). W końcu jakiś miejscowy facet w mijanym samochodzie powiedział nam dokąd jechać. O dziwo udało się. Zapłaciliśmy i rozstaliśmy się z naszym kierowcą i jego wspólnikiem. Schronisko prowadzi niewysoki, bardzo miły, łysiejący, z dłuższymi włosami, lekko zaokrąglony Mr Lorenzo (trochę Włoch, trochę Francuz, trochę Izraelita). Pokazał nam pokój (czwórka z piętrowymi łóżkami i prysznicem) za 8000vuv za dwie noce. Po negocjacjach zszedł do 6000vuv + internet, ale dla nas ciągle było za drogo. W końcu stanęło na namiocie za 4000vuv (do dyspozycji toaleta, prysznic i kuchnia). W ogrodzie był rozbity duży namiot więc nie potrzebowaliśmy naszego. Zrzuciliśmy bambetle,i spytaliśmy się o drogę do miasta i poszliśmy. Dojście zajęło nam jakieś 35 minut. Poszliśmy od razu do przystani zorientować się czy któryś z jachtów nie płynie na Tannę. Zagadnęliśmy sympatycznego, starszego Amerykanina, który miał tutaj łódkę, czy przypadkiem czegoś nie wie na ten temat. Powiedział nam, że sezon żeglarski jeszcze w pełni się nie rozpoczął (ruch zaczyna się na początku maja, po sezonie deszczowym) i że raczej mamy marne szanse złapać jakąś okazję. Poszliśmy jeszcze do biura Air Vanuatu zorientować się ile kosztuje samolot. Z 20% zniżką w obie strony wyszło 21.000vuv w obie strony za osobę (w jedną stronę 11.000 vuv). Trochę zmartwieni poszliśmy na targ kupić jakieś owoce i zjeść obiad. Targ jest otwarty24 godziny na dobę. Ponieważ transport dla lokalnej ludności jest drogi, zbierają oni wszystkie plony jakie mają w danym momencie, przyjeżdżają na targ i zostają tak długo aż wszystkiego nie sprzedadzą. Pod zadaszeniem, za straganami, na matach wyplecionych z liści palmowych mieszkają czasem całe rodziny i sprzedają towar. Można tu kupić kokosy, mandarynki i pomarańcza (o dziwo tutaj są one zielone), różne banany i ichnie bulwy i pełno innych owoców których nazw nawet nie znamy. I wszystko świeże (i ekologiczne – prosto z dżungli). Oprócz tego w porze lunchu można też kupić smażone ryby i inne trudny do zidentyfikowania rzeczy, serwowane na lamlam (jakiś taki placek) i zawinięte w liść bananowca. W wewnętrznym kręgu targu stoją stoły przy których można usiąść i zamówić coś do zjedzenia. Wszystko jest świeżo gotowane lub smażone. My przysiedliśmy się do jednego ze stolików. Pani przywitała nas szerokim i wybrakowanym uśmiechem. Zamówiliśmy sobie po rybie. Za jedną porcję trzeba zapłacić 400vuv. Na talerzu dostaliśmy sporą porcję ryżu, bardzo smaczną i świeżą rybę, jarzyny i sos. Pani usiadła po drugiej stronie stołu i zaczęliśmy sobie gaworzyć. Pani z mężem pochodzi z jakiejś małej wyspy na północy Vanuatu. Do Port Vila przyjechała żeby zarobić trochę pieniędzy. Jak jej powiedzieliśmy że chcemy wziąć łódź towarową na Tannę to sie lekko zdziwiła (rzadko kiedy jakiś biały podróżuje na nich). Pani powiedziała że na oceanie są duże fale i łatwo o chorobą morską. Poprosiła też nas żebyśmy ją odwiedzili po powrocie. Po obiedzie poszliśmy jeszcze kupić jakieś owoce i udaliśmy sie w drogę powrotną. Mijani ludzie uśmiechali się i pozdrawiali nas. Generalnie mieszkańcy Vanuatu są bardzo przyjaźnie nastawieni. Zawsze sie uśmiechają i pozdrawiają. Jak pytaliśmy kilka osób o drogę zawsze dostaliśmy wyczerpującą odpowiedź poprzedzoną uśmiechem. Po dojściu do schroniska wypiliśmy jeszcze herbatę i poszliśmy spać. Jutro wstajemy wcześnie żeby zarezerwować łódkę.