Dzisiaj postanowiliśmy pojechać stopem na jedną noc na południowo-wschodnią część wyspy i przespać sie gdzieś pod namiotem. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu żeby kupić jakiś prowiant i poszliśmy łapać stopa. Nie musieliśmy czekać długo (i dobrze bo było strasznie gorąco). Zatrzymał się jakiś francuz (nic nowego) i podrzucił nas jakieś 15km i wysadził nas kawałek dalej niż zamierzał jechać żeby udało nam się złapać następnego stopa do Yate (tam gdzie chcieliśmy jechać.). Po 5 minutach zatrzymał się następny samochód facet powiedział, że nie jedzie do Yate ale może nas podrzucić następne 10 km (zawsze coś). Zaczęliśmy z nim rozmawiać. Jak mu powiedzieliśmy że jesteśmy z Polski to mało samochodu nie rozbił. 3 razy powtarzał Pologne? Myśleliśmy że powiedzieliśmy coś nie tak i nas zaraz wyrzuci z samochodu. Tymczasem zaczął się śmiać i łamanym polskim i francuskim powiedział że jego żona też jest z Polski i że jedziemy do niego do domu bo Baśka na pewno sie ucieszy. Byliśmy totalnie zaskoczeni obrotem sytuacji. W trakcie rozmowy powiedział że on jest tu już 1.5 roku (jest na 4-letnim kontrakcie) a Barbara przyjechała tu we wrześniu. Kupili 2ha ziemi z pomocą brata Baśki wybudowali dom. Nie jest on jeszcze wykończony, ale przynajmniej nie muszą juz mieszkać w namiocie. Baśka próbuje rozkręcić plantację wanilii. W czerwcu będzie składać wniosek o pozwolenie (ma strasznie dużo papierkowej roboty z tym). Dom był drewniany, zbudowany na palach (żeby była lepsza wentylacja). Pascal sam tnie deski do budowy (we Francji miał pracownię meblarską i robił fornirowane meble, podobno bardzo ładne). Wykończone były tylko kuchnia i łazienka. Dom miał jakieś 60m2 powierzchni. Mały, ale nic im więcej nie potrzeba. Razem z nimi mieszka też ich 11-letni syn Henryk (chodzi tutaj do szkoły). Baśka przywitała nas bardzo zaskoczona. Od razu usiedliśmy w ogrodzie pod plandeką i zjedliśmy lunch (jakieś resztki od wczorajszego obiadu, który przyrządzili u nich Kanacy – tutejsza ludność – w podziemnym piecu ogrzanym gorącymi kamieniami). Potrawa nazywała się bunia. Były to zawinięte w liście bananowca ziemniaki, kurczak, jakieś ichnie bulwy i zalane mlekiem kokosowym. Wszystko było bardzo smaczne. Pascal musiał wracać do pracy. Zostaliśmy wiec sami. Baśka powiedziała też nam o katastrofie prezydenckiego samolotu. Byliśmy tym dość mocno zaskoczeni. Potem poczytaliśmy trochę więcej o całej sytuacji w internecie. Do wieczora zeszło nam na pogaduchach. Baśka nie mogła się nagadać :) Wieczorem wszyscy razem zjedliśmy kolacje i dalej rozmawialiśmy o ich doświadczeniach i planach w Nowej Kaledonii i naszych podróżach. Spać poszliśmy około północy.