Rano obudził nas odgłos przejeżdżającego samochodu(to jednak tędy ktoś jeździ ;) Wstaliśmy więc, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy z powrotem do Alice Springs. Niestety dzisiaj kończy się już nasza przygoda z Toyotą, musimy ją oddać. Do Alice Springs dojechaliśmy około 13. Najpierw skontaktowaliśmy się z naszymi gospodarzami z couchsurfing żebyśmy mogli zostawić u nich swoje rzeczy i jechać oddać samochód. Sabine przyjęła nas bardzo ciepło. Wzięliśmy prysznic i coś przekąsiliśmy. Sabine wyszła bo miała jakieś sprawy do załatwienia a my pojechaliśmy oddać samochód. Jak dojechaliśmy na miejsce, pani nam powiedziała że jednak będziemy musieli opłukać samochód żeby mogła zobaczyć czy nie ma żadnych uszkodzeń. Po powrocie z myjni pani przystąpiła do inspekcji. Wszystko było dobrze. Na końcu pani przyczepiła się, że folia na apteczce jest trochę naddarta, w związku z czym musieliśmy zapłacić $30. Nie pomogły nasze argumenty, że przez tak małą dziurkę w foli i tak byśmy nie byli w stanie otworzyć apteczki, a co dopiero coś z niej wyciągnąć. Po podpisaniu wszystkich papierków poszliśmy z powrotem do domu Sabine i Holgera. Spacerek zajął nam jakieś 1.5h. Jak już doszliśmy byliśmy trochę zmęczeni (był straszny upał). Po powrocie okazało się że wieczorkiem idziemy na imprezę pożegnalną ich koleżanki która przeprowadzała się do innego miasta, a później na jakiś koncert. Przygotowaliśmy więc sałatkę i poszliśmy na werandę na zimne piwko. Po piwku strasznie się rozgadaliśmy Na różne tematy (od jedzenia przez historie rodzinne, po drugą wojnę światową). O 21 zwinęliśmy się na imprezę. Znajomi Sabine i Holgera byli bardzo mili. Spędziliśmy tam jakieś dwie godziny, po czym pojechaliśmy na koncert. Jako główny punkt programu grał jakiś zespół aborygeński (Sabine mówiła, że z reguły to nic ciekawego), ale go ominęliśmy. Przyjechaliśmy za to na część kiedy grali jacyś lokalni dj’owie (dla nas również nic specjalnego ). Sabine poszła tańczyć, a my siedzieliśmy z Holgerem przy piwku i gaworzyliśmy sobie. Tutaj zapoznaliśmy się też ze śmierdzącymi żukami. Było ich całkiem sporo. Mają one dość niemiły nawyk wchodzenia pod spodnie albo na głowę. Problem zaczyna się kiedy człowiek próbuje się ich pozbyć. Jak się je dotknie, wydzielają one jakąś obronną substancję chemiczną, która strasznie śmierdzi. Trzeba je więc bardzo szybko strzepnąć. Ale dowiedzieliśmy się tego już po tym jak kilka nas opryskało. Do domu wróciliśmy około 3 nad ranem.