Dzisiaj wstaliśmy wcześniej. Mieliśmy jeszcze sporo do przejechania do Old Andado i stamtąd na zachód przez Finke do Sturt Highway z powrotem na północ do Alice Springs. Nie wiedzieliśmy też w jakim stanie będzie droga przez Finke do autostrady (droga ta wiedzie korytem rzeki i po obfitych deszczach mogła być nieprzejezdna co oznaczałoby powrót tą samą drogą którą przyjechaliśmy, a jutro musimy oddać samochód). Po drodze chcieliśmy też wjechać do rezerwatu ze starymi akacjami. Zjedliśmy więc śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Dzień był ciepły i pogodny (jak zresztą większość poprzednich). Droga wcale nie była w tak złym stanie jak przypuszczaliśmy (poza oczywiście dziurami, kamlotami i korzeniami, no ale w końcu jest to „wyzywająca droga dla 4WD ). Po jakiś dwóch godzinach jazdy (dochodziła 10) dojechaliśmy do miejsca gdzie na całej szerokości drogi, na odcinku kilkuset metrów była woda. Zdecydowaliśmy że nie wjedziemy w nią bo nie wiemy ja jest głęboka i jakie jest podłoże. Postanowiliśmy ominąć wodę z prawej strony. Po zjechaniu z drogi i przejechaniu 20 metrów ugrzęźliśmy w błocie/glinie (w sumie wszystko trwało kilka sekund bo decyzja zapadła jak jechaliśmy, nie zatrzymaliśmy się na moment, a jechaliśmy jakieś 60 km/h). Wysiedliśmy z samochodu, obeszliśmy samochód dookoła (nie wyglądało to tak źle), wyciągnęliśmy saperkę która była na wyposażeniu samochodu i zaczęliśmy kopać. Paulina poszła po jakieś suche gałęzie które nadawały się na podłożenie pod koła, a Andrzej odkopywał koła. Podłożyliśmy gałęzie i spróbowaliśmy wyjechać. Samochód ani drgnął (właściwie to zakopał się trochę bardziej). Po dokładniejszej inspekcji zauważyliśmy że w sumie to cały samochód opierał się podwoziem o powierzchnię ziemi. Koła były zakopane do połowy w błocie. Przednie wahacze, tylne resory, przedni i tylny most również były zakopane, a dokładniej to oblepione tą błotno-glinianą ziemią (wyglądało to gorzej niż myśleliśmy). Doszliśmy też do wniosku, że musimy się sami odkopać bo przez ostanie dwa dni nie minęliśmy żadnego samochodu, i w zasięgu wzroku nie było żadnych zabudowań. Zaczęliśmy więc mozolne wykopywanie każdego koła z osobna i wszystkich części które były zakopane. Jak już któreś koło odkopaliśmy, Paulina kopała dalej gołymi rękami (ponieważ mieliśmy tylko jedną saperkę...)a Andrzej podkładał lewarek żeby podnieść koła i porządnie podłożyć gałęzie żeby samochód złapał przyczepność (z przodu i z tyłu każdego koła). Wysuwanie się lewarka nie szło w parze z podnoszeniem się samochodu. Zamiast tego lewarek zakopywał się coraz głębiej w błocie. Trzeba więc było też podkładać gałęzie pod lewarek. Żeby było łatwiej operować lewarkiem, jak wyciągnęliśmy jego i narzędzia z samochodu (a były one w dwóch różnych częściach samochodu) okazało się że brakuje rączki z uchwytem, która powinna być zahaczona u jego podstawy. Andrzej musiał więc używać śrubokrętu do kręcenia lewarkiem, co oczywiście w znacznym stopniu uprzyjemniało pracę ;) Po około 6 godzinach leżenia na brzuchu pod samochodem, wypiciu 4 litrów (na szczęście chłodnej) wody samochód był cały wykopany i wszystkie koła miały podłożone gałęzie. Andrzej przeżegnał się, wsiadł do samochodu i odpalił silnik i ...samochód zaczął się „bujać” troszkę do przodu, troszkę do tyło, było tylko słychać jak te suche gałęzie pod kołami się łamią,ale... PEŁEN SUKCES!!!... No może połowiczny. Udało nam się wyjechać z dziur i podjechać bliżej drogi, ale lewa strona samochodu znowu się zakopała. Tym razem już nie tak bardzo. Wiedzieliśmy już co robić więc wykopywanie jednej strony samochodu zajęło nam godzinę. W końcu po 7 godzinach męczarni na brzegu pustyni Simsona w pełnym słońcu udało nam się wyjechać na drogę. Cali czerwoni od piasku, błota i gliny, zmęczeni, z poharatanymi rękoma, ale szczęśliwi że udało nam się wykopać, stanęliśmy nad wykopanymi dziurami i zaczęliśmy się śmiać. Dziury były głębokie prawie na ponad pół metra (do Pauliny kolan). Wsiedliśmy do samochodu, zawróciliśmy i pojechaliśmy w powrotną drogę. Podczas powrotnej drogi zaczęło nas dopadać zawód i uczucie niedosytu, że nie dojechaliśmy do rezerwatu akacji (musieliśmy utknąć jakieś 20 km przed) i do Old Andado. Byliśmy też trochę źli na siebie, że w sumie przez brak uwagi zakopaliśmy się. Ale mimo wszystko była to niezapomniana przygoda, która na długo zostanie nam w pamięci (na pewno niewielu ludzi miało takie przygody na australijskim Outback). Dojechaliśmy do tego samego miejsca gdzie spędziliśmy poprzednią noc (nie było już sensu jechać dalej bo zaczęło się ściemniać). Przed wejściem na tył samochodu obmyliśmy się z największego brudy i założyliśmy czyste rzeczy. Humory poprawiła nam perspektywa obiadu i zimnego melona z lodówki. Jeszcze przed wejściem do samochodu powyciągaliśmy sobie drzazgi i odkaziliśmy wszystkie zadrapania (piekło jak ch...ra). W końcu rozłożyliśmy samochód i zaczęliśmy gotować obiad. Nastawiliśmy wodę na pyszny makaron. Jak woda zagotowała sie wrzuciliśmy makaron i wzięliśmy się za przygotowanie sosu. Andrzej sięgnął po słoik z sosem pomidorowym do lodówki. Jak ją otworzył, popatrzał do środka, zamknął ją i stwierdził, że nie ma dzisiaj obiadu i o melonie też można zapomnieć (podczas drogi powrotnej na drodze była tarka na odcinku 80 km na którym zakrętka na szklanym słoiku musiała się odkręcić i cały sos wylał się do lodówki, pokrywając też melona, który był dodatkowo poobijany przez słoik). Makaron zjedliśmy więc z suchymi ziołami, które mieliśmy ze sobą (smakowały one jak sucha trawa) i skropiliśmy go olejem (żeby było go łatwiej przełykać). Po tak wyśmienitym obiedzie poszliśmy spać. Byliśmy nieźle wykończeni !