Rano, jeszcze przed śniadaniem poszliśmy rozejrzeć się za innym miejscem na kolejne dwie noce. Dość szybko udało nam się znaleźć w miarę tanie i czyste (te dwie rzeczy nie zawsze tutaj idą w parze) zakwaterowanie w miłym guesthousie. Tam zostawiliśmy nasze plecaki i ruszyliśmy na zwiedzanie. Najpierw poszliśmy na śniadanie i później na spacer po okolicy. Wszystkie witryny sklepowe mają dekoracje świąteczne, i w centrach handlowych lecą kolędy, ale my jakoś tych zbliżających się świąt jeszcze nie czujemy (chyba jest za ciepło jak na grudzień, ponad 20o w plusie jeszcze nie mieliśmy przed świętami;). Przeszliśmy się też nad Victoria Harbour. Stamtąd rozciągał sie widok na wieżowce na Hong Kong Island. Ich dachy schowane były w gęstych chmurach (wyglądały jakby sięgały nieba). Około 20 wróciliśmy do pokoju, bo byliśmy zmęczeni po dość krótkiej nocy.
Na następny dzień zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie lokalnych targowisk. Zaczęliśmy od ulicy przy, której znajdują się same kwiaciarnie. Tutaj poczuliśmy, że idą święta bo prawie wszędzie były wystawione na sprzedaż żywe choinki. Wszędzie sie unosił zapach iglastych drzewek. Zrobiło nam się miło na sercu. Później poszliśmy do małego parku – ulicy, który okupują sprzedawcy ptaków. Można tutaj zaopatrzyć się we wszystko od klatki, przez jedzenie po same ptaki. Wybór nie jest łatwy, bo jest w czym wybierać. Dalej poszliśmy na ulicę, na której jest tzw. Lady Market. Jest to wyłączona z ruchu ulica, na której jest pełno sklepów i straganów sprzedających tanie ciuchy (no faktycznie wszędzie było pełno kobiet, głównie starszych). Po drodze weszliśmy też na targowisko rybne, na którym w akwariach i innych zbiornikach z wodą można kupić żywe ryby, kraby, krewetki, langusty i dużo innych dziwnych zwierząt, które też żyją w wodzie i które tutaj się je. Na miejscu są one zabijane i patroszone (ciężko o świeższą rybkę na obiad). Dalej przeszliśmy się ulicą, na której można kupić wszystko czego dusza zapragnie do gotowania i pieczenia: patelnie, woki, gary, garnki, gliniane garnki, foremki i inne kuchenne rytynta. Wieczorem poszliśmy na ulicę Świątynną (Temple Street), która wieczorem przeobraża się w nocny market, zwany też Men Street. Znaleźliśmy tutaj sporo knajpek serwujących owoce morza i w jednej z nich zjedlismy obiad. Zamówiliśmy sobie wodny szpinak smażony z czosnkiem i imbirem, grillowaną wieprzowinę w miodzie, gotowanego na parze kraba i ryż. To wszystko zalaliśmy zimnym piwkiem. Niebo w gębie!!! Wieprzowina była wspaniała, a krab był aż słodziutki. Strasznie przy nim cmokaliśmy, wysysając z niego wszystko co dało się zjeść. Będzie nam brakowało takich rarytasów. Najedzeni do oporu, spacerkiem wróciliśmy do pokoju.