Dzisiaj o 8.30 mamy autobus do Ubon Ratchathani po tajlandzkiej stronie, skąd autobusem pojedziemy do Bangkoku, gdzie mamy nadzieję być około 20 wieczorem. Po śniadaniu pojechaliśmy tuk tukiem na dworzec autobusowy. Tam załadowaliśmy nasze plecaki do autobusu i czekaliśmy na odjazd. Na granicy byliśmy jakoś przed 10. Po Laoskiej stronie celnik powiedział nam, że nie możemy tutaj przejść przez granicę, ale powiedzieliśmy jemu, ze obcokrajowcy dostają po tajskiej stronie wizę na 15 dni na wjeździe więc nas puścił. Na tajlandzkiej granicy wypełniliśmy kartę wjazdu i podeszliśmy do okienka. I tutaj zaczęły się przygody. Okazało się, że owszem obcokrajowcy mogą dostać wizę na wjeździe, ale nie dotyczy ona Polaków. Doznaliśmy lekkiego szoku. Tego jeszcze nie przerabialiśmy. Celnik powiedział nam, że musimy pojechać do Savannakhet, 300 km na północ i tam na pewno dostaniemy wizę. Pytaliśmy czy nic tutaj nie da się załatwić, ale powiedzieli nam, że im mniej czasu tutaj spędzimy tym większe szanse mamy żeby jeszcze dzisiaj przekroczyć granicę do Tajlandii. Wróciliśmy więc na laoską stronę, poprosiliśmy o anulowanie stempla w paszporcie i poszliśmy dalej drogą rozglądając się za transportem z powrotem do Pakse. Znaleźliśmy jakąś półciężarówką, która akurat wracała do Pakse więc się zabraliśmy. Po godzinie dojechaliśmy na miejsce. Tam nie zdążyliśmy jeszcze wyjść z samochodu i zagadał do nas kierowca tuk tuka. Początkowo chcieliśmy iść pieszo, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się skorzystać (w tym momencie nie mieliśmy już kipów więc musieliśmy płacić w bahtah, które nam zostały z Tajlandii – i całe szczęście!!!) Nie ujechaliśmy kilometra, kiedy kierowca zatrzymał na ulicy jakiś autobus, który akurat jechał do Savannakhet (gdybyśmy szli pieszo na dworzec, na pewno musielibyśmy czekać na następny – opaczność czuwa). Planowaliśmy, że na miejsce dojedziemy około 16 co dawało nam trochę zapasu czasu. Jednak nie doceniliśmy laotańskiego transportu. Na miejsce dojechaliśmy kilka minut po 17. O 17.30 odjeżdżał autobus do Mukdahan, po tajlandzkiej stronie. Na dworze zaczęło się już ściemniać więc dojechaliśmy w samą porę. Po laoskiej stronie obyło się bez problemu (tutaj jednak musieliśmy zapłacić za wbicie stempelka do paszportu – tego nie było w Pakse). Po Tajskiej stronie stanęliśmy w kolejce do okienka i czekaliśmy na odprawę. Jak podeszliśmy do okienka celnik znowu zaczął kręcić nosem. Po chwili powiedział, że Polacy muszą się starać o wizę i że musimy się cofnąć do Savannakhet do tajskiego konsulatu, żeby dostać wizę. A ze konsulat jest już zamknięty, musimy czekać do jutra (lekka załamka). Powiedzieliśmy mu, że właśnie wracamy z Pakse i tam celnik powiedział nam, że tutaj możemy dostać wizę na wjeździe. Powiedział nam, że mamy iść na koniec kolejki i on do nas podejdzie. Jak wszyscy zostali już odprawieni koleś znowu nas zawołał. Spytał się czy mamy jakieś dokumenty na dalszą podróż. Pokazaliśmy jemu wydrukowane potwierdzenie na lot z Hong Kongu do Londynu na 14 grudnia i na laptopie potwierdzenie z AirAsia na lot z Bangkoku do Hong Kongu na 11 grudnia (potwierdzenie to przez przypadek wcześniej ściągnął Andrzej). Celnik powiedział, że fajnie że mamy potwierdzenie na laptopie, ale on potrzebuje wdrukowane potwierdzenie (gdzie my o 18 wieczorem na granicy znajdziemy miejsce do drukowania!!!!). Po chwili koleś powiedział, ze mamy iść do biura po drugiej stronie granicy i tam poprosić o wydrukowanie (co za ulga). W czasie jak czekaliśmy na wydruk, nasz autobus odjechał. Nikt nawet nie podszedł się spytać co się dzieje i czy pojedziemy dalej czy musimy wrócić do Laosu. Po powrocie do celnika spytał się czy mamy kopię paszportu i zdjęcie (to akurat mieliśmy przy sobie). Wypełniliśmy więc wniosek wizowy i po 10 minutach koleś przybił nam pieczątkę w paszporcie. Koleś powiedział nam, ze w sumie to mamy szczęście bo gdybyśmy przyjechali na granicę następnym autobusem to pewnie byśmy już wizy nie dostali (biura byłyby już zamknięte). Cały czas czuliśmy, ze celnicy w jakimś stopniu próbują nam pomóc, nie stwarzają specjalnie problemów i są mili. W dużo lepszych nastrojach wzięliśmy nasze plecaki i poszliśmy szukać transportu na dworzec autobusowy. Po drugiej stronie granicy zobaczyliśmy tuk tuki więc podeszliśmy się spytać ile będzie kosztował transport na dworzec. Koleś za odcinek 8 km chciał 200 baht!!! (w Bangkoku to byśmy pewnie zapłacili góra 60 baht). Poszliśmy więc szukać stopa. Po drodze przeszliśmy obok busa, do którego akurat wsiedli jacyś ludzie. Paulina z głupia franc zastukała w okno i spytała w którą stronę na dworzec (ni wiedzieliśmy gdzie skręcić). Koleś powiedział, że mamy wskakiwać do środka i nas podwiezie. Na dworcu byliśmy przed 19. O 19.30 odjeżdżał następny autobus do Bangkoku. Kupiliśmy więc bilet i poszliśmy zjeść obiad bo od 7 rano nic nie jedliśmy i nas trochę ściskało z głodu. O 19.30 ruszyliśmy w drogę, więc mogliśmy odetchnąć z ulgą. W sumie to o tej godzinie planowaliśmy dojeżdżać do Bangkoku, ale zamiast tego będziemy jutro rano. Takiego dnia w naszej podróży jeszcze nie mięliśmy i mamy nadzieję, ze do końca będzie już bez takich niespodzianek.