Dzisiaj pospaliśmy trochę dłużej, żeby odespać poprzednie dwie noce w autobusach. Na dzisiaj zaplanowaliśmy sobie objazd plantacji, degustację kawy no i może jakieś zakupy. Około 10 ruszyliśmy w drogę. Nie zajechaliśmy jednak za daleko (jakieś kilkaset metrów) i zatrzymaliśmy się przy napisie Coffee. Przywitał nas tutaj miły holender, który mówił trochę po polsku. Nie byliśmy jednak sami. Była też tutaj ekipa z telewizji koreańskiej, która kręciła program o tym regionie i o plantacjach kawy. Kolesie przeprowadzili z nami nawet krótki wywiad i udało nam się załapać na darmową degustację kawy. Kawa była znakomita. Holender był dość skromny i powtarzał, że to rodzina jego żony, która pochodzi stąd, prowadzi uprawę od pokoleń. On natomiast ma dwie lewe ręce i uprawy się nie tyka. Jego zadanie polega na selekcji lepszych ziaren kawy (gorsza są sprzedawane) i ich paleniu. Część farmerów z okolicy skonsolidowała się w spółdzielniach, żeby móc uzyskać lepsze ceny za ziarnach. Jednak z tego co wywnioskowaliśmy z rozmowy, generalnie nie wychodzą oni na tym najlepiej (w każdym razie gorzej niż prezesi spółdzielni). Między innymi z tego powodu pozostali farmerzy postanowili działać samodzielnie, ale i to przysparza im trochę problemów (m.in. jako indywidualni producenci nie mogą oni uzyskać certyfikatu, że ich kawa jest organiczna, mogą tylko mówić, ze ich kawa jest organicznie uprawiana). Widać było, że nasz gospodarz, nie chce specjalnie mówić o panujących tutaj układach i że znacznie preferuje działalność indywidualną. Nie namawiał nas na też specjalnie, żebyśmy kawę kupili tylko u niego, ale mówił, że jego kawa jest dobra (i się nie mylił, co pokazały nasze późniejsze degustacje). Obecnie jest sezon na Arabikę (uprawia się tutaj też Robustę, ale zbiory zaczną się dopiero za miesiąc). Spróbowaliśmy kawy z ziaren w połowie płukanych (semi washed), co oznacza, że mają one na sobie jeszcze cząstki zasuszonych owoców i takich poddanych pełnemu płukaniu (fully washed), czyli bez tych cząstek. Ziarna te były też w różnym stopniu ręcznie palone w woku (w tej roli sprawdzał się on bardzo dobrze). Generalnie kawa z tych w połowie płukanych bardziej nam smakowały, bo miała słodkawy, owocowy posmak. Kawa smakowała nam tak bardzo, że postanowiliśmy ją kupić. Około południa na motorku podjechała jeszcze jedna parka (jak się później okazało z Polski). Chcieli oni wykupić tutaj wycieczkę po plantacjach, która pokazywała wszystkie stadia produkcji kawy, łącznie z możliwością własnoręcznego palenia ziaren. Niestety holender wyjeżdżał dzisiaj na kilka dni na zakupy do Tajlandii. Zamiast tego ucięliśmy sobie z nimi bardzo miłą, prawie dwugodzinną pogawędkę. Polecili oni nam między innymi wodospad, który jest położony spory kawałek na wschód od Paksong. Okazało się też, że oni również jadą na wyspy na Mekongu więc jest duża szansa, że ich tam jeszcze spotkamy. Po 13 ruszyliśmy nieutwardzoną drogą na wschód, żeby zobaczyć zarekomendowany wodospad. Po drodze było kilka rozwidleń i na ostatnim z nich skręciliśmy nie tam gdzie trzeba i dojechaliśmy do ogrodzonego terenu elektrowni wodnej. Po powrocie do głównej drogi stwierdziliśmy, że nie damy rady dojechać do celu więc zawróciliśmy i pojechaliśmy z powrotem do Paksong. Po dwóch godzinach (około 17) wertepów tyłki i krzyże nas tak bolały, że nie wiedzieliśmy już jak mamy siedzieć i pomału zapominaliśmy jak się nazywamy. Zdecydowaliśmy się jeszcze pojechać dalej (tym razem już asfaltem) do jeszcze kilku miejsc, gdzie wiedzieliśmy, że można spróbować i kupić lokalną kawę. I tutaj słowa holendra się potwierdziły. Generalnie kawa smakowała jakby moczyły sie w niej stare szmaty. Cieszyliśmy się więc, że udało nam się choć trochę kupić rano i żałowaliśmy, że holender wyjeżdżał dzisiaj do Tajlandii i nie miał czasu na palenie ziaren. Wieczorem wróciliśmy do guesthousu i próbowaliśmy zasnąć do 1 w nocy (chyba przesadziliśmy dzisiaj z tymi degustacjami).