Około 6 rano dojechaliśmy do Pakse. Tutaj musieliśmy się przesiąść na miejscowy środek transportu (coś ala filipiński jeepney) żeby dotrzeć do miejscowości Paksong, położonej na Bolaven Plateau (płaskowyż Bolaven). Jeremy zdecydował się pojechać tam razem z nami na jeden dzień (miał mniej czasu niż my i 5 grudnia wyjeżdżał już do Bangkoku). Po 8 siedzieliśmy już we trójkę w pick upie otoczeni dziesięcioma miejscowymi przekupkami, które całą drogę obierały, kroiły i pakowały do małych, plastikowych torebek mango i jakieś inne owoce (w smaku przypominały kwaśne jabłuszka) razem z mieszanką soli, cukru i chili (w tym macza się owoce według uznania), które będą sprzedawać w Paksong. Razem z nami w samochodzie były duże kosze z innym jedzeniem, rybami, żywymi żabami i kurczakami. Jak zaczęliśmy zbliżać się do celu naszej podróży babki miały już wszystko uszykowane i zaczęły kolejno wysiadać z samochodu. Na miejscu znaleźliśmy nocleg (udało nam się wynegocjować dobrą cenę) i po 11 wynajęliśmy dwa skuterki i we trójkę ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Płaskowyż Bolaven jest znany z plantacji kawy i herbaty, ale jest tutaj też bardzo dużo malowniczo położonych wodospadów. My zaliczyliśmy trzy, położone najbliżej Paksong (w promieniu kilku kilometrów). Pierwszy z nich Tat Fan uchodzi za najpiękniejszy w Laosie. Wody rzeki Huay Bang Lieng spadają, z gęsto porośniętego lasem klifu, ponad 120 metrów w dół. Widok jest naprawdę piękny. Podziwialiśmy go z przeciwległego brzegu, bo nie było ścieżki prowadzącej do jego podstawy (znaczy się pewnie była, ale pan przy bramce powiedział, że jest tam strasznie stromo i ślisko i żebyśmy nie wychodzili poza ogrodzony teren). Następny wodospad, przy którym się zatrzymaliśmy to Tat Yuang. Jest on znacznie niższy (około 40 metrów), ale jest równie malowniczy. Tutaj zatrzymaliśmy się nieco dłużej na piknik. Jeremy zdecydował się popływać u stóp wodospadu. My jakoś niespecjalnie mięliśmy ochotę na pływanie w tutejszych rzekach (co prawda nie widzieliśmy nigdzie słoni w okolicy, ale nigdy nic nie wiadomo...). Po południu zebraliśmy się i pojechaliśmy. Chcieliśmy też zobaczyć tutejsze plantacje kawy, więc postanowiliśmy odbić w jedną z bocznych dróg. Widoki plantacji nie były jakieś spektakularne, ale miło było zobaczyć jak właściwie kawa rośnie. Na tej samej ścieżce ni z tego ni z owego wyłonił się cmentarz. Ciężko było powiedzieć czy był on katolicki, buddyjski czy jeszcze inny bo obok krzyży, były też inne symbole. Napisy na grobach w większości były po wietnamsku. Groby nie były stare (najstarsze miały niecałe 15 lat), ale były strasznie zapuszczone. Później na drodze natrafiliśmy na znaki prowadzące do trzeciego wodospadu, który był również bardzo pięknie położony. Tutaj Jeremy też zdecydował się na kąpiel. Ponieważ zaczęło robić się już późno wróciliśmy do Paksong i pojechaliśmy drogą w drugą stronę, niestety mieliśmy za mało czasu żeby dojechać do kolejnych wodospadów, no i słońce chyliło się ku zachodowi i zaczęło się robić chłodno. Wróciliśmy więc do guesthousu i oddaliśmy motory. Wieczorem poszliśmy razem na obiad. Po powrocie pożegnaliśmy się z Jeremym, ale z nadzieją, że zobaczymy się jeszcze na południu Laosu, na wyspach na Mekongu gdzie my też się wybieramy.