Do Vientiane dojechaliśmy jakoś po 7 i we trójkę z Jeremym poszliśmy na śniadanie. Tam doszliśmy do wniosku (z pomocą Jeremyiego, który był już w Vientiane kilka dni temu i powiedział, że nie ma tutaj specjalnie co zostawać na dłużej), że zostaniemy tylko dzisiaj i pojedziemy nocnym autobusem na południe do Pakse. Po śniadaniu poszliśmy do hostelu, w którym Jeremy zostawił swój plecak. Tam udało nam się kupić bilet na autobus i wzięliśmy prysznic. Później rozdzieliliśmy się i poszliśmy w swoje strony. My przeszliśmy się po centrum i faktycznie nic specjalnego nie było do zwiedzania. Jest ulica na szczycie której jest łuk triumfalny (przypomina ona Pola Elizejskie w Paryżu, ale daleko jej do oryginału). Nad Mekongiem też nic ciekawego nie było. Szybko zrobił się skwar więc poszliśmy do kafejki napić się czegoś i przeczekać największy upał. Przed odjazdem poszliśmy we trójkę na obiad i potem pojechaliśmy na dworzec. Trochę zwątpiliśmy jak zobaczyliśmy autobus. Był piętrowy i zamiast siedzeń miał łóżka (w dwóch rzędach). Łóżka były rozmiarów azjatyckich, więc nawet Paulina musiała spać z podkurczonymi nogami (nie wspominając o Andrzeju). Jak oboje leżeliśmy na plecach to dotykaliśmy się ramionami. Ale generalnie była kulturka. Dostaliśmy poduszki, koce, wodę do picia i ciepłą przekąskę. Na początku Jeremy się cieszył, bo był sam na łóżku (był wzrostu Andrzeja). Radość jednak nie trwała długo, bo po chwili dokooptowali mu jakiegoś chińczyka, któremu śmierdziały nogi. Autobus odjechał punktualnie o 20. Chwilę jeszcze gadaliśmy i żartowaliśmy (dość niepoprawnie) z chińczyka. Było nam ciężko zasnąć, bo dość mocno bujało (w pociągu nocnym jest jednak wygodniej), ale i tak było znacznie wygodniej niż w poprzednich nocnych autobusach, którymi podróżowaliśmy.