Dzisiaj, po śniadaniu poszliśmy kupić sobie kanapki na lunch, wynajęliśmy motorek i pojechaliśmy zobaczyć okolicę. Naszym pierwszym przystankiem był wodospad Kuang Si. Po zaparkowaniu skuterka i kupieniu biletu poszliśmy dalej ścieżką przez las. Po 50 metrach doszliśmy do sporej klatki, w której trzymane są niedźwiedzie (sun bears). Zostały one odebrane kłusownikom i przechodzą tutaj rekonwalescencję. Są one średniej wielkości, ale wokół głowy mają dość sporą grzywę, która powoduje, ze wyglądają na jeszcze większe. Trochę tutaj posiedzieliśmy, bo trzy z nich zaczęły się przepychać i bawić. Po tym przedstawieniu poszliśmy dalej i po jakiś 50 metrach doszliśmy do rzeki, na której były serie kaskad z naturalnymi basenami z turkusową wodą. Po obu brzegach rośnie gęsty las, więc otoczenie jest bardzo malownicze. W miarę jak szliśmy w górą rzeki kaskady robiły się coraz większe. W końcu doszliśmy do głównego wodospadu. Na oko ma on jakieś 100 metrów wysokości i również składa się z kilku kaskad (wodospad musi być znacznie bardziej imponujący w porze deszczowej). Wokół rosło sporo dzikich datur, dodając uroku. Postanowiliśmy też wejść na szczyt wodospadu. Prowadziła tam wąska i stroma ścieżka (Paulina wchodziła tam w klapkach, co nie okazało się najlepszym rozwiązaniem, schodziła już na boso). Z góry widok nie był zbyt imponujący. Nie było widać wodospadu, ale był za to panoramiczny widok na okolicę. Po zejściu na dół usiedliśmy sobie na ławeczce w cieniu, żeby nacieszyć oczy widokiem. Jak nam tyłki zaczęły już drętwieć od siedzenia na deskach, wróciliśmy z powrotem do skuterka, żeby je znowu poddać lekkiemu masażowi i pojechaliśmy nad następny wodospad, do którego mieliśmy ponad 40 km. Po dojechaniu na miejsce, ponownie musieliśmy zapłacić za parking (5000 kip). Wodospad Tad Sae znajdował się p drugiej stronie rzeki, więc musieliśmy zapłacić za łódkę (10000 kip od osoby) i później jeszcze za wstęp do wodospadu (15000kip od osoby). Tad Sae jest dużo mniejszy do Kuang Si, ale jest podobnie zbudowany (również sporo kaskad i basenów). W najniższym basenie było najgłębiej (2-3 metry) i tutaj też można było przejechać się na słoniu. Później widzieliśmy jak kilka słoni przyjechało ze swoimi trenerami na kąpiel. W jej trakcie, na powierzchni pojawiło się kilka zielonych glutów. Później w tym samym basenie kąpało się kilku odważnych turystów. My jakoś nie wiedzieć czemu, nie skusiliśmy się na pływanie w żadnym miejscu. W drodze powrotnej do Luang Prabang zatrzymaliśmy się na dworcu autobusowym i kupiliśmy na jutro bilety do Phonsavan, gdzie jedziemy zobaczyć Palin of Jars. Są to różnej wielkości, wydrążone w skale „słoje”, które są porozrzucane na sporej przestrzeni i nikt specjalnie nie wie kto je wykonał i jakie było ich 100% przeznaczenie.