Rano, przed 8 byliśmy już gotowi i czekaliśmy przed naszym hotelem na transport, którym pojedziemy na dzisiejszą wycieczkę. Naszym pierwszym przystankiem była farma orchidei i motyli. Na farmie orchidee są hodowane bez gleby, zawieszone w powietrzu. W sumie nic ciekawego tutaj nie zobaczyliśmy (motyle też były takie sobie). W następnym miejscu przesiedliśmy się na słonie, na których spędziliśmy około godziny zwiedzając okolicę. Na grzbiecie strasznie bujało, generalnie strasznie niewygodnie. Te olbrzymie zwierzęta wydają się bardzo spokojne i delikatne, ale jak się zdenerwują to lepiej nie stać na ich drodze (na szczęście nie doświadczyliśmy tego). Słonie, pomimo swoich rozmiarów i wagi zaskakująco dobrze radzą sobie w ciężkim terenie. Podczas naszej przejażdżki musieliśmy wskrobać się na dość stromą skarpę. Podejście było bardzo błotniste i osuwało się pod ciężarem zwierząt, ale one wydawały się niewzruszone tym faktem i parły na przód bez wyraźnego wysiłku. W czasie przejażdżki jeden ze słoni przed nami nabrał w trąbę błota i wydmuchał je za siebie w naszą stronę i trochę się nam dostało. Po powrocie zjedliśmy lunch i pojechaliśmy dalej. W następnym miejscu, czekał nas krótki spacer przez dżunglę nad wodospad. Miejsce było ładne, ale widzieliśmy ładniejsze wodospady. Po powrocie do samochodu, podjechaliśmy kawałek do miejsca, gdzie przesiedliśmy się do pontonu. Zanim jednak ponton znalazł się w wodzie, przeszliśmy szybki kurs wiosłowania, żebyśmy wiedzieli jakie komendy będzie wydawał nasz przewodnik i jak mamy się zachować w różnych sytuacjach które mogą nas spotkać na rwącej, górskiej rzece. W tym czasie zaczęło też lać, ale w sumie nic to nie zmieniało bo za chwilę i tak byśmy byli mokrzy. Zaraz po wodowaniu przyszedł czas na pierwszy, ostry odcinek. Andrzej z jeszcze jednym chłopakiem siedzieli na przedzie, w związku z czym przyjmowali na siebie największe fale. W sumie na rzece było kilka przełomów, gdzie woda była bardzo wzburzona. Spływ bardzo nam się podobał (chyba najbardziej z całej, dzisiejszej wycieczki). Później przesiedliśmy się na bambusowe tratwy i spłynęliśmy dalej, już spokojnym nurtem. Na każdej tratwie, w sumie były po trzy osoby, ale tratwa rzadko kiedy wystawała ponad taflę wody, więc przez większość spływu mieliśmy po kostki wody. W miejscu gdzie mieliśmy się zatrzymać, czekał na nas w wodzie nasz przewodnik, żeby złapać linę od naszej tratwy i przyciągnąc nas do brzegu. My natomiast nie mieliśmy specjalnie jak wyhamować, ani jak skręcać (nie mieliśmy wioseł tylko kijek do odpychania się). Przewodnik nie złapał nas w odpowiednim momencie i nurt zniósł ans kawałek dalej. Po chwili niepewności, nie wiedząc czy uda nam się zatrzymać, czy będziemy płynąć dalej, chłopak w końcu złapał linę i drugą ręką złapał się gałęzi na brzegu. Po wyhamowaniu, musieliśmy się cofnąć pod prąd. Przewodnik nas ciągnął, a my odpychaliśmy się kijkiem. Po bezpiecznym dotarciu do brzegu przebraliśmy się w suche ciuchy i wsiedliśmy do samochodu. W drodze powrotnej do Chiang Mai zatrzymaliśmy się na 10 minut w wiosce, w której mieszkali ludzi z jednej z mniejszości etnicznych. Nam się jednak tu nie podobało. Kiedy zatrzymał się samochód, wyszliśmy na drogę przy której stały stragany z jakimiś wyrobami na sprzedaż. Kobiety zachęcały nas do kupienia czegoś. Kierowca nie powiedział nam za dużo o tych ludziach, a my nie mogliśmy się za wiele od nich dowiedzieć bo nikt nie mówił po angielsku. Czuliśmy, że to nie tak powinno wyglądać (czuliśmy się trochę jak w zoo). Do hotelu dotarliśmy po 18. W sumie wycieczka nie była warta wydanych pieniędzy. Chcieliśmy odwiedzić mniejszości etniczne zamieszkujące północną Tajlandię, ale nie w taki sposób. Są organizowane kilkudniowe wycieczki, w czasie których wędruje się przez dżunglę do ich wiosek i można tam spędzić noc, ale my niestety tyle czasu nie mamy. Postanowiliśmy więc pojutrze pojechać do Mae Hong Son, bliżej granicy z Birmą i spróbować tam dotrzeć do jakiś wiosek.