Rano wstaliśmy jakoś po 7 (twardo było na tej podłodze). W pokoju już czekała na nas ciepła herbata. Nalaliśmy sobie jej po kubku i usiedliśmy na zewnątrz i obserwowaliśmy krzątających się ludzi. Po chwili podeszła do nas angielska rodzinka (mama, synek i babcia – dziadek został w Beladze w hotelu). Trochę pogadaliśmy o naszych i ich podróżach. Około 8 Julek wyszedł ze swojego mieszkania i zapytał czy jesteśmy gotowi na śniadanie. Po chwili pojawił się ze śniadaniem. Dostaliśmy makaron w zupie z curry (było nawet smaczne). Po 9 zebraliśmy się wszyscy i poszliśmy do łódki. Po drodze, na deskach angielska babcia wywróciła się jak długa. Wszyscy zamarli, bo babcia nie ruszała się przez chwilę, ale później okazało się, że wszystko jest ok. Poszliśmy więc dalej. Przy zejściu po balach wszystko też było ok. Na ostatniej desce przed łódką, babcia poślizgnęła się i jednym butem wpadła prawie do kolana w błoto. Miała później problemy z wyciągnięciem nogi, więc Julek musiał skoczyć na ratunek. Jak już wszyscy dotarli do łódki popłynęliśmy do Belagi zrobić zakupy na lunch i po dziadka. Po załatwieniu wszystkiego popłynęliśmy odnogą Batang Belaga do wodospadu. Łódkę zacumowaliśmy przy małym strumyku i dalej poszliśmy pieszo. W górę strumyka szliśmy boso. Nam nie było łatwo po małych, ostrych i ruchomych kamieniach (Julek cały czas asekurował babcię, żeby znowu się nie przewróciła), bo delikatne stópki nie są do tego przyzwyczajone, ale jakoś daliśmy radę. Po krótkiej chwili doszliśmy do wodospadu. Tam Mimi, Julek i ich ciotka wzięli się za rozpalanie ogniska i smażenie kurczaka i kiełbasek. Miejsce było bardzo urokliwe. Wodospad nie był ani imponujących rozmiarów, ani nie przelewała się przez niego niewiadomo jaka ilość wody, ale był inny niż do tej pory widzieliśmy. Woda spływała tutaj po kilkumetrowej wysokości litej skale. Wyglądało to bardzo ładnie. W basenie pod wodospadem pływały małe rybki, które jak się weszło do wody po chwili podpływały i zaczynały skubać skórę (zjadały one martwy naskórek). Bardzo to łaskotało i zabrało nam chwilę, żeby się do tego przyzwyczaić. Andrzej odważył się zanurzyć w lodowatej wodzie. Paulina zamoczyła tylko nogi i oddała się zabiegom pielęgnacyjnym. W Beladze Julek kupił butelkę miejscowej wódki ryżowej, która nawet nam smakowała (przypominała trochę w smaku miód pitny). Później zniknął na chwilę w lesie i wrócił z garścią sporych liści, które posłużą nam jako talerze. Po niedługiej chwili kurczak już był gotowy więc zjedliśmy lunch. Po smacznym posiłku posprzątaliśmy po sobie i wróciliśmy do łódki, którą popłynęliśmy do Belagi. Tam rozstaliśmy się z angielską rodzinką, która ostatnią noc spędzi w hotelu. My natomiast poszliśmy do kadai kopi, taki coffee shop (rodzaj lokalu w którym głównie serwuje się jedzenie i można też się czegoś napić). Andrzej zamówił sobie jak zwykle kopi tarik – słodka kawa ze skondensowanym mlekiem, a Paulina skusiła się na jakiś sok o soczyście różowym kolorze (smakował trochę jak róża i pewnie był zmieszany z mleczkiem kokosowym), który był całkiem smaczny. Później Julek zabrał nas na bilarda. Tam w zaciętym pojedynku Andrzej niestety przegrał i musiał zapłacić za grę. Po tej druzgocącej porażce popłynęliśmy z powrotem do domu. Niestety zrobiło się trochę za późno na zwiedzanie długich domów, bo leżą one dalej w górę rzeki. Zamiast tego popłynęliśmy oglądać trening przed regatami wioślarskimi, które odbędą się w Beladze na początku sierpnia (niestety nas już tutaj nie będzie). Z długiego domu Julka wystawione będą dwie łódki ( podobno ich załogi są jedne z najlepszych w tych zawodach i często ścigają się też w zawodach w Kuching). Do treningów podchodzą bardzo poważnie po przepłynięciu sporego odcinka w górę rzeki załogi dopłynęły do brzegu. Tam trochę pobiegali, wsiedli do łódek (uprzednio podnosząc je i wylewając wodę) i powiosłowali z powrotem. Mniej więcej w połowie drogi przed mniejszą z łódek przepłynęła dość szybko motorowa łódka robiąc sporą falę. W rezultacie czego łódka przewróciła się i wszyscy wpadli do wody. Wszyscy chyba bardziej martwili się, żeby łódka nie zatonęła. Kilka łódek które przyglądało się treningowi od razu podpłynęło i zaczęli wyławiać zawodników z wody (my również). Popłynęliśmy z powrotem do wioski, więc nie widzieliśmy co się dalej działo z łódką, ale chyba wyciągnęli ją na brzeg. Po tak emocjonującym popołudniu i wieczorze trochę zgłodnieliśmy. Julek i jego mama wzięli się za przygotowywanie obiadu (chcieliśmy pomóc, ale powiedzieli, że jesteśmy gośćmi i mamy się zrelaksować). Po chwili Julek zawołał nas i usiedliśmy w głównym pokoju na ziemi, gdzie we trójkę zjedliśmy obiad (ryż gotowana ryba w rosole, jakieś zielsko i kiełbaski, które zostały jeszcze z lunchu). Wcześniej Julek włączył generator, bo na dworze zrobiło się już ciemno. Po obiedzie tradycyjnie zasiedliśmy przed telewizorem i oglądnęliśmy film. Tym razem był to jakiś nędzny, chiński film kung fu o skaczących zombie (?). Tradycyjnie też zeszła się część rodziny z sąsiednich mieszkań. Po filmie poszliśmy spać. Jutro mamy nadzieję pojechać do innych długich domów.