Prawie przez całą noc i pół ranka lał deszcz. Powiedzieliśmy pani, że chyba dzisiaj sobie odpuścimy, bo w taką pogodą nie ma sensy pływać w morzu. Postanowiliśmy więc przeczekać aż się rozpogodzi i wynająć sobie kajak i popłynąć na pobliskie wysepki. Przed 10 zaczęło się robić ładnie więc spakowaliśmy jedzenie na lunch, wodę i aparat i poszliśmy na kajak (wypożyczenie kosztowało 450 peso na pół dnia i 700 na cały dzień – 8h). Niebo było jeszcze trochę zachmurzone, ale słońce zaczęło się przedzierać, więc mieliśmy nadzieję, że pogoda się utrzyma, a my się zbytnio nie spalimy. Kajak morski różni się trochę od tego, którym pływaliśmy na spływie na Hańczy (człowiek uczy się całe życie). W siedzeniu były dziury, więc woda podmywała nam tyłki (na szczęście była ciepła). W podpórkach na stopy też były dziury. Wszystko po to żeby w razie większej fali woda miała którędy uciekać, a my nie poszli na dno. Z tego powodu martwiliśmy się trochę o aparat, żeby nam nie przemókł albo nie wleciał do wody (generalnie nie specjalnie było miejsce żeby się rozłożyć z siatką z jedzeniem i aparatem, no ale jakoś nam się udało). Morze było spokojne, wiał lekki wiaterek i słońce nie paliło, więc płynęło nam się całkiem przyjemnie. Wzięliśmy ze sobą mapkę poglądową, żebyśmy wiedzieli dokąd wiosłować. Najpierw postanowiliśmy opłynąć cypel za El Nido i zobaczyć plaże które tam się znajdują i trochę popływać. Dopłynęliśmy więc w okolice Ipil Beach. Biały piasek, palmy piękny kolor wody. Normalnie jak w raju. No gdyby nie komary i żarłoczne muszki z których powodu nie zostaliśmy tutaj dłużej i popłynęliśmy dalej. Na następne miejsce lądowania wybraliśmy sobie wyspę Miniloc. Była ona położona trochę dalej od brzegu, ale stwierdziliśmy, ze nie poza naszym zasięgiem. W połowie drogi wzmógł się wiatr i fale zrobiły się dość spore więc spuchliśmy, ale nie dawaliśmy za wygraną (do przodu poruszaliśmy się co prawda w iście żółwim tempie). Zaczęliśmy się jednak martwić o aparat bo fale się wzmogły (zaczęły się robić bałwanki na szczytach fal i zaczęło dość mocno kołysać) i co rusz wlewała się nam jakaś do kajaka (tutaj przydały nam się lata doświadczeń na spływach kajakowych ;) Podjęliśmy decyzję, o powrocie do brzegu i zostawieniu aparatu w domku. W drodze powrotnej płynęło się znacznie przyjemniej, bo z wiatrem w plecy. Jak już dopływaliśmy do plaży zaczęło jeszcze do tego wszystkiego kropić. Po zostawieniu aparatu w domku ruszyliśmy z powrotem na wzburzone morskie wody. Fale nie zrobiły się mniejsze i wiatr nie zesłabł, więc odpuściliśmy sobie Maniloc (pod wiatr byśmy chyba tam dzisiaj nie dopłynęli). Postanowiliśmy zamiast tego dopłynąć do wyspy o nazwie Helikopter (jej kształt przypomina helikopter). Całą drogę ostro wiosłowaliśmy pod wiatr. Paulina dzielnie przyjmowała co większe fale na twarz ;) Niestety i tam nam się nie udało dopłynąć (Paulina po drodze zrobiła się trochę zielona) postanowiliśmy więc zawrócić i dotrzeć z wiatrem na wyspę Cadlao na jedną z plaż. W czasie naszego wiosłowania wypogodziło się i wyszło słońce (nawet na to uwagi nie zwróciliśmy, więc nas trochę słońce przypiekło, szczególnie na dłoniach). Jak tylko wciągnęliśmy kajak na plażę, Paulina usiadła sobie w cieniu żeby dojść do siebie, a Andrzej poszedł na spacer po plaży. Później zjedliśmy lunch (arbuza i jakieś słodkie bułki) podziwiając piękny widok (niestety nie mieliśmy aparatu więc nie będzie zdjęć). Po godzinie spędzonej na plaży (już nas muszki i komary zaczynały jeść) postanowiliśmy ruszyć w drogę powrotną (uprzednio smarując się grubą warstwą kremem z filtrem 50+). Musieliśmy jeszcze trochę powiosłować pod wiatr, żeby odpłynąć dalej od wyspy (no i żeby wiatr nas mógł później pchać w dobrym kierunku). Do El Nido wróciliśmy zmęczeni, spaleni słońcem (Paulina znowu trochę zielona) ale szczęśliwi, bo dzień był pełen wrażeń. Jak tylko weszliśmy do pokoju, Paulina od razu poszła na drzemkę. Wieczorkiem poszliśmy na spacer i na obiad. Spać poszliśmy około 22.