Rano pobudka przed 6, szybki prysznic i śniadanie. W sumie to od rana padał deszcz i nie było zaa gorąco więc dobra pogoda na podróż. Z Sabang wyjechaliśmy jeepney (150 peso) o 7 i dojechaliśmy do skrzyżowania, gdzie droga się rozwidla do Puerto Princesa i dalej na północ w stronę Roxas i El Nido. Na skrzyżowaniu czekaliśmy ponad godzinę na autobus z Puerto do Roxas (100 peso), który nas zabrał dalej do miejsca gdzie odbija droga do Port Burton. Tam zaraz podjechał następny jeepney, który zabrał nas już do Port Burton (100 peso). Na miejsce dojechaliśmy około 13. W sumie to nie byliśmy pewni czy uda nam się tutaj dojechać jednego dnia. Czytaliśmy wcześniej informacje, że to raczej mało prawdopodobne i że będziemy musieli spędzić noc w Puerto. Więc byliśmy szczęśliwi, ze udało nam się. Po drodze miejscowi zagadywali do nas skąd jesteśmy, czy mamy gdzie spać, itp. Spytaliśmy się ich gdzie jest El Dorado Resort w którym chcieliśmy się zatrzymać. Jeepney wysadził nas bardzo blisko więc nie mieliśmy za dużo do przejścia (i dobrze bo zaczęło świecić słońce i robiło się znowu gorąco). Jak doszliśmy na miejsce pan nam powiedział, że nie mają miejsc. Zrezygnowani popatrzeliśmy na siebie (nie chciało nam się chodzić z plecakami i szukać innego miejsca). Ale pan zaraz dodał, że domki powinny się zwolnić po 15 bo zatrzymali się w nich nauczyciele którzy przyjechali tutaj na jakieś seminarium. Postanowiliśmy więc, że zaczekamy. Usiedliśmy przy stole w barze z widokiem na plażę i zatokę. Widok był jak z bajki. Za jakiś czas podszedł do nas facet i zapytał czy nie chcemy jutro popłynąć łódką na wycieczkę po okolicznych wyspach (island hopping) i popływać przy lagunach z rafami koralowymi. Półdniowa wycieczka z lunchem będzie nas kosztowała 1300 peso. Umówiliśmy się na jutro na 9 rano. Po 15 przyszedł pan i dał nam klucze do domku. Zrzuciliśmy bagaże i ucięliśmy sobie krótką drzemkę. Po drzemce trochę zgłodnieliśmy, więc poszliśmy sie spytać czy serwują tutaj jedzenie (czytaliśmy, że gotują tutaj bardzo smacznie), Niestety ponieważ jest po sezonie kuchnia jest zamknięta, ale pan polecił nam kilka miejsc. Poszliśmy więc na poszukiwania. Najbliżej było miejsce o nazwie Jumbalaya. Mała knajpka z 4 stolikami na małej werandzie z widokiem na zatokę. Serwowali tutaj wszystko od śniadania po obiad. Jak Paulina zobaczyła że mają owsiankę to nie chciała nic innego. Andrzej zamówił ryż Jumbalaya (ryż na ostro wymieszany z rybą i sałatka do tego). Wszystko było bardzo smaczne. Mieli tutaj też dostęp do internetu, ale trzeba było poczekać do 18 kiedy to włączą prąd. Internet był tak wolny, że ledwo udało nam się sprawdzić maila (niebyło więc mowy o uaktualnieniu bloga). Wróciliśmy plażą do naszego domku, podziwiając zachód słońca. Spacerek nie trwał zbyt długo bo na plaży grasowały krwiopijcze muchy – Sandflies – podobne do tych z Nowej Zelandii z tą różnicą, że ugryzienia tych muszek są bardziej bolesne i rany potrafią się strasznie babrać (robią się ropne wrzody, po których zostają brzydkie blizny). Płyn przeciw komarom z wyższą zawartością DEET skutecznie je odstrasza. Po szybkim spacerze wróciliśmy do domku. Ponieważ był już prąd mogliśmy włączyć światło i wiatrak więc było przyjemniej (ale tylko do północy, kiedy to prąd się kończył). Nie kusiliśmy za długo bo jutro płyniemy na wyspy.