Facet przyjechał po nas o 8 rano, tak jak się umówiliśmy. Zapłaciliśmy za nocleg i w drogę. Najpierw pojechaliśmy do rezerwatu motyli. Tam z innym przewodnikiem obeszliśmy rezerwat. Przewodnik poopowiadał nam trochę o motylach i wziął nas na spacer po motylarni. W gablocie przed wejściem były pokazane motyle, które mają nieregularne kształty. Wyglądały trochę jak mutanty. Te nie regularne nie mogą się rozmnażać. W motylarni widzieliśmy kilka ładnych motyli, ale w sumie żadna rewelka (czyżby był to znak jak będzie wyglądać reszta wycieczki?). Po 30 min znowu do samochodu i dalej w drogę. Następnym przystankiem był most linowy przez rzekę (hhhmmm). Wygląda na to że daliśmy się naciągnąć, no ale przynajmniej dojedziemy do Loboc. Dalej po drodze przejechaliśmy też przez obszar lasu chronionego, który był posadzony w latach 60 przez ludzi (taaaaa). Na samym końcu wycieczki facet wziął nas do miejsca gdzie mogliśmy zobaczyć Tarsiery (chyba najmniejsze małpy na świecie). I to chyba był najlepszy punkt wycieczki, reszta to kicha. Tarsiery mają bardzo duże oczy w porównaniu do rozmiaru głowy (wyglądają jakby były cały czas ciężko przestraszone ;) Stamtąd facet podwiózł nas do miejsca gdzie odbijała wąska dróżka do Nut Huts, miejsca gdzie chcieliśmy się zatrzymać. Zapłaciliśmy, zarzuciliśmy plecaki i dalej czekał nas spacerek (jakieś 700m) po błotnisto kamiennej ścieżce (musi tutaj być ślisko jak pada deszcz). Po jakichś 15 minutach marszu doszliśmy nad szczyt doliny, w dole której płynęła rzeka Loboc. Na dole są też domki do których zmierzamy. Na dół prowadziły strome schodki (było ich dość sporo). Ponieważ zaczęło się robić gorąco, na miejsce doszliśmy cali mokrzy. W recepcji przywitała nas miła pani. Dowiedzieliśmy się, że domek od 600 do 800 peso, a łóżko w zbiorówce (nawet wiatraka nie było) 250 peso. Niestety nie dało się nic utargować. Trochę było to dla nas za drogo, więc podziękowaliśmy. Teraz czekała nas wspinaczka po schodach. Na górę doszliśmy jeszcze bardziej spoceni. Na szczęście przy schodach była jakaś chatka z daszkiem i ławką więc usiedliśmy tam na chwilę, żeby ochłonąć i złapać oddech. Jak już mieliśmy się zbierać, Andrzej dostrzegł, że zbliża się do nas dość szybko deszcz. I dobrze że przeczekaliśmy bo było to istne oberwanie chmury (w końcu jest początek pory deszczowej). Padało przez dobre 15 minut. Jak trochę się przejaśniło i wyjrzało słońce, postanowiliśmy więc ruszyć w dalszą drogę. Droga zrobiła się bardzo błotnista i śliska, więc szło się fatalnie. No i po drodze zaczęło znowu padać, ale już nie tak mocno. Udało nam się dojść do drogi. Tam była wiata przystanku autobusowego więc mieliśmy się gdzie schować. Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie szukać zakwaterowania (był jeszcze jeden ośrodek, ale wiedzieliśmy że tam też jest drogo). Postanowiliśmy więc dojechać do samego Loboc i tam się rozejrzeć. Jak już mieliśmy się zebrać podjechał do nas na skuterze chłopak i spytał się czy nas nie podwieźć za 30 peso do Loboc. Z lekkim niedowierzaniem spytaliśmy się czy się zabierzemy z dwoma dużymi plecakami i jednym małym. Ale okazało się, że to nie problem. W kilka minut byliśmy przy głównym placu Loboc (po drodze oczywiście trochę kropiło). Paulina została z bagażami na zadaszonym przystanku, a Andrzej poszedł się rozejrzeć za zakwaterowaniem. Okazało się że jest tutaj tylko jeden guesthouse. Po twardych negocjacjach dostaliśmy pokój z klimą i tv za 500 peso (pełen luksus) i postanowiliśmy zostać tutaj dwie noce. Posiedzieliśmy trochę w pokoju (było przyjemnie i chłodno). Później poszliśmy na spacer. W jednym ze sklepików do którego weszliśmy zagadał do nas pan. Okazało się że pływał on na statkach towarowych na początku lat 90 i był kilka razy w Szczecinie. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o kafejkę internetową i poszliśmy na obiad. Postanowiliśmy zjeść coś grillowanego, bo ustawiło się kilka straganów z grillem. Do wyboru były kurze pałki, skrzydełka, piersi, nóżki, flaczki, głowy i wieprzowina. Wszystko to było ponadziewane na patyczki (takiej do szaszłyków) i poutykane jedno przy drugim w jakiejś sporej belce (nie wiemy z jakiego drzewa) nasączonej mocno wodą. My skusiliśmy się na wieprzowinę, pałkę i pierś i do tego po porcji ryżu. Po całkiem smacznym obiedzie wróciliśmy do pokoju, zalegliśmy na łóżku i oglądnęliśmy film w tv.