Rano po śniadaniu spakowaliśmy maski fajki, krem z filtrem i baniak z wodą. Punkt o 9 siedzieliśmy już w łódce (bangka – tak tutaj nazywają te łódki). Pogodę mieliśmy dobrą. Nie było za gorąco, na niebie było sporo chmur, ale często świeciło słońce, więc mamy nadzieję się nie spalić zbytnio. Pierwsze miejsce do którego przypłynęliśmy było blisko jakiejś wysepki. Panowie zacumowali łódkę na środku kolorowej rafy (kotwicę rzucili na kamienie, słyszeliśmy że niektórzy nie specjalnie się tym przejmują i rzucają kotwicę wprost na rafę niszcząc korale, co było widoczne pod wodą). Jak tylko weszliśmy do wody i zanurzyliśmy głowy nie mogliśmy się napatrzeć. Była to najpiękniejsza rafa jaką do tej pory widzieliśmy na żywo (tak kolorową widzieliśmy tylko w akwarium na Nowej Kaledonii). Rafa była chyba we wszystkich kolorach tęczy nie wspominając o rybkach. Widzieliśmy przeróżne kształty koralowców. Wyglądało to jak podwodne ogrody i to wszystko na głębokości kilku metrów. Widzieliśmy też rodzinę rybek „Nemo”. Były strasznie ciekawskie i podpływały do samej maski. Pływaliśmy w kółko chyba przez godzinę. Stamtąd popłynęliśmy na pobliską wyspę. Tutaj łódkę zacumowaliśmy na brzegu. Paulina miała dosyć pływania, więc pospacerowała po plaży, a Andrzej popływał po pobliskiej rafie. Tutaj była ona dużo bardziej zniszczona niż w pierwszym miejscu, głównie przez, zarzucone już, praktyki rybackie (kilka lat temu łowili tutaj ryby na dynamit, wysadzając przy tym rafę). Było widać zniszczenia, ale było widać też ze rafa sie odradza, ale zajmie to sporo czasu). Na plaży panowie zaczęli przygotowywać lunch. Rano, przed wypłynięciem kupili świeżą rybę i teraz grillowali ją dla nas. Do rybki zjedliśmy ryż, sałatkę z ogórka i pomidora i do tego sos sojowy z cebulką, pomidorem i sokiem z lokalnych, malutkich cytryn. Wszystko było bardzo smaczne. Po lunchu pospacerowaliśmy jeszcze po plaży. Po spacerze spakowaliśmy się i popłynęliśmy na inną wyspę która obeszliśmy dookoła betonową ścieżką (po drodze widzieliśmy krzaki z ananasami). Po spacerze usiedliśmy na ławeczce na plaży, żeby strawić do końca lunch. Z wysepki popłynęliśmy na następną rafę. Ta była równie piękna jak ta pierwsza. W pewnym momencie jak pływaliśmy panowie zawołali nas i zaczęli wskazywać na przepływające kawałek od łódki delfiny. Paulina wypatrzyła grzbiety dwóch, w sumie było ich cztery, ale nie podpłynęły bliżej nas. Jak jeszcze byliśmy na poprzedniej wyspie na horyzoncie było widać zbierające się deszczowe chmury, ale panowie powiedzieli, że raczej przejdą bokiem. Niestety się pomylili. Jak byliśmy w wodzie rozpadało się na dobre. Weszliśmy więc do łódki i w strugach deszczu płynęliśmy do brzegu. W pewnym momencie padał tak rzęsisty deszcz, że nie było widać brzegu, panowie musieli więc nawigować na czuja. W końcu brzeg zaczął pomału wyłaniać się przed nami (woda w morzy była gorąca jak zupa w porównaniu z deszczem). Z łódki pobiegliśmy schować się pod dachem. Zapłaciliśmy panom i bardzo podziękowaliśmy za wycieczkę. Naprawdę nam się podobała. Deszcz padał z przerwami aż do nocy. Dzisiaj na obiad nie poszliśmy (lunch był dość obfity). Zamiast tego wieczorem zjedliśmy sobie świeże owoce (banany i mango i jakieś ciastka). Spać poszliśmy przy odgłosach deszczu.