Dzisiaj wstaliśmy po 7, zimny prysznic, śniadanie i około 9 ruszyliśmy w drogę do Cambalu, najbliższej wioski, po drugiej stronie wzgórza z tarasami. Dzisiaj na niebie było trochę chmur więc nie było takiego skwaru, ale mimo to było gorąco i momentami bezwietrznie. Pierwszy odcinek pokonaliśmy samą górą, wzdłuż tarasów ryżowych (miejscami ścieżka była szeroka na dwie stopy). Widok naprawdę niesamowity. Po przeciwległej stronie zrobiliśmy sobie przystanek. Później przeszliśmy na drugą stronę wzgórza i zaczęliśmy schodzić w dół. Doszliśmy do strumyka i zrobiliśmy sobie następny przystanek żeby się ochłodzić. Musieliśmy trochę zwolnić bo Paulinie zaczęła rurka mięknąc (trochę ją zaczęło też kolano boleć przy schodzeniu). W dole wąwozu było słychać rzekę która wiła się niesamowicie. Cały czas szliśmy wąską ścieżką, mając po jednej stronie strome zbocze, a po drugiej stromą, kilkuset metrową przepaść aż do rzeki (i mało cienia). Po drodze widzieliśmy już wioskę do której szliśmy, ale ponieważ ścieżka wiła się zboczami prawie tak samo jak rzeka trochę czasu nam zajęło dojście do niej (w sumie ponad 3 godziny, normalnie można tam dojść w 2, ale nam się nie śpieszyło – mieliśmy cały dzień). Po drodze oczywiście nie obyło się bez skręcenia nie w tą stronę co trzeba, więc parę razy wyszliśmy ludziom w obejścia (ale chyba już do tego przywykli). Dużo domów tutaj jest tradycyjnie zbudowanych. Platforma o długości około 3x3 metry, wzniesiona na palach i przykryta stromym dachem, krytym strzechą, choć coraz częściej zamiast strzechy kładą blachę falistą (dłużej wytrzymuje, ale nie wygląda zbyt ładnie). Cambalu również jest otoczona tarasami ryżowymi (którymi też szliśmy) i rozłożona na wzgórzach w zakręcie rzeki, po prostu sielanka (na jednym ze zboczy W wiosce usiedliśmy sobie w zacienionym miejscu i zjedliśmy lunch. W czasie jak jedliśmy nad górami pojawiły się chmury, więc po półgodzinnej odsapce ruszyliśmy w drogę powrotną, żeby nie iść w deszczu (ścieżka miejscami była gliniana więc może się zrobić śliska). Po drodze znowu zatrzymaliśmy się nad strumykiem żeby ochłodzić nogi. Po chwili odpoczynku poszliśmy dalej. Po półgodzinie doszliśmy na szczyt tarasów Batad (dobrze nam znany widok). Tutaj też zatrzymaliśmy się na krótki postój. Do domu doszliśmy po 15. Byliśmy dość mocno zmęczeni, ale szczęśliwi. Po zimnym prysznicu (tutaj jest prąd ale nie ma ciepłej wody) walnęliśmy się na krótką drzemkę. Jak się obudziliśmy to słyszeliśmy głosy nowoprzybyłych gości (do tej pory byliśmy jedynymi gośćmi). Zeszliśmy więc na dół zjeść obiad i pogadać z nowymi ludźmi. Wśród nich była dziewczyna ze Szkocji, Alison, co nas bardzo ucieszyło. Gadaliśmy do około 20, kiedy to jeden Amerykanin zaczął nas trochę irytować swoimi wywodami, więc poszliśmy do pokoju. Ni z tego ni z owego z domu poniżej gdzie spali jacyś inni turyści doszło nas monotonne walenie w metalowe bębenki (ktoś musiał być naprawdę niewyżyty). Cały urok tego miejsca momentalnie prysł. Nie wiemy po co niektórzy ludzi podróżują do takich odludnych i spokojnych miejsc, by wieczorami urządzać imprezy. Równie dobrze mogli zostać w Manili gdzie ich hałas komponował się z odgłosami miasta. Bębnienie trwało ponad godzinę z przerwami (za każdym razem jak ustawało bębnienie następował aplauz uznania – było to naprawdę irytujące). Imprezę kontynuowali chyba do północy, na szczęście bez bębnienia, więc dało radę zasnąć.