Wstaliśmy około 7 (spaliśmy więc ponad 12 godzin:), wzięliśmy prysznic i zeszliśmy na śniadanie. Przed śniadaniem spytaliśmy się którędy można dojść do rzeki i wodospadu. Pan (ojciec dziewczyny, która nam gotowała i która nas wczoraj przywitała) pokazał nam ręką, że tam za domem z czerwonym dachem i za górką jest wodospad. Musimy tylko przejść przez tarasy ryżowe. Będzie to około 1,5h. Po śniadaniu, nie spiesząc się spakowaliśmy plecak i poszliśmy. Kiedy tylko zaczęliśmy schodzić doszliśmy do wniosku że nie będzie łatwo. Wszędzie pełno ścieżek i nie wiemy którędy iść. Ale mieliśmy przyjemność z pobłądzenia. Jak wyszliśmy na tarasy to dopadł nas skwar. Na szczęście wzięliśmy czapki. Zeszliśmy więc do „centrum wioski” (kilka domów poniżej tarasów i kościół). Stamtąd trzeba się było wdrapać pod górkę to domu z czerwonym dachem. Za domem było bardzo strome zejście schodami w dół i dalej ścieżkę za górką. Ze ścieżki widzieliśmy wijącą się rzeką w dole (byliśmy naprawdę wysoko). W końcu doszliśmy na dół doliny. Tuż przed zakrętem była restauracja. Tutaj pan nam powiedział że musimy przejść na drugą stroną rzeki, bo stara ścieżka jest zamknięta (jakiś czas temu osunęła się ziemia). Przeszliśmy wiec po kłodach i kamieniach na drugą stronę i wyszliśmy zza zakrętu. Mimo że byliśmy trochę zmęczeni, kopara swobodnie nam opadła. Dolina kończyła się wodospadem, a wszędzie dokoła góry. Normalnie widok jak z obrazka. Doszliśmy do dużego oczka wodnego. Na brzegu była wiata gdzie było sporo lokalnych chłopaków i trochę turystów, ale było całkiem przyjemnie. Usiedliśmy więc pod daszkiem i nie mogliśmy oderwać oczu od wodospadu. Jak już doszliśmy do siebie to stwierdziliśmy że zgłodnieliśmy i zjedliśmy lunch. Pomału zaczęło się wyludniać. Turyści zaczęli wracać ze swoimi przewodnikami. Zostaliśmy tylko my i lokalsi. Nie minęło dziesięć minut i chłopacy zaczęli do nas podchodzić. Zaczęli się pytać czy się do nich nie dosiądziemy i spróbujemy lokalnego ginu. Grzecznie odmówiliśmy. No i zaczęły się pytania, co robimy, czy nocujemy, czy jesteśmy małżeństwem, czy sami tutaj przyszliśmy, czy mamy przewodnika, jakie mamy plany na jutro, czy potrzebujemy przewodnika na jutro, itp, itd. Za każdym razem trzeba było odpowiadać na te same pytania (oczywiście grzecznie i wymijająco). Szybko zaczęło nas to irytować i denerwować (czy bezinteresowni ludzie są tylko na Vanuatu?). Mimo że chłopacy byli sympatyczni i przyjaźnie nastawieni, każdy coś chciał. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zwinęliśmy się. Było około 13. Zaczęło się też chmurzyć. Jak tylko się zebraliśmy i doszliśmy z powrotem do restauracji niebiosa się otworzyły i zaczęło lać. Schroniliśmy się więc pod dachem restauracji. I tak czekaliśmy do 15. W między czasie przyszło też dwóch amerykanów z przewodnikiem. Chwilę pogadaliśmy i oni pognali dalej z przewodnikiem. I to był następny powód dla którego nie chcieliśmy przewodnika, żeby nie gnać wszędzie. Chcieliśmy nacieszyć oczy widokami i iść swoim tempem a nie biegać za przewodnikiem, któremu się spieszy na obiad do domu. W końcu deszcz trochę zelżał, więc postanowiliśmy się ruszyć. Do domu wróciliśmy inną drogą (nie obyło się bez ślepych zaułków i zgubienia się parę razy, ale w końcu udało nam się znaleźć drogę). W domu zjedliśmy obiad, pogadaliśmy trochę z gospodarzami i poszliśmy spać. Jutro planujemy przejść się do wioski po drugiej stronie górki.